[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się, dlaczego śniło ci się to, co ci się śniło. Zrozumiesz, kim jesteś dzięki temu, kim byłeś. Powrót
do koszmarów i rozłożenie ich na części pierwsze pozwoli ci poznać ważne aspekty twojego
życia. To długi proces.
Tak? To ja pierdolę taki proces, Bob. Wolę poczekać następne tysiąc lat, zanim rozprawię
się z tym aspektem mojego życia. Już sam pobyt tutaj wydaje mi się koszmarem. Mam pełny
talerz& nie trzeba mi dokładki.
Nie możesz czekać. Musisz wyruszyć tam natychmiast. Haden nie zdążył się sprzeciwić,
gdyż uniósł się wolno nad ziemią niczym balon wypełniony ogrzanym powietrzem. W
okamgnieniu zorientował się, co się dzieje.
Nie! Nie wolno ci!
Przykro mi, ale już czas. Postaraj się uratować Isabelle.
Wzbił się pod sufit. Machał rękoma, próbując zatrzymać lub przynajmniej kontrolować to, co
się z nim dzieje. Bez rezultatu.
To nie fair. Postępujesz nieuczciwie.
Wiem, Simonie, ale inaczej nie można.
Haden zebrał się, by odpowiedzieć, ale ogarniająca go furia zamknęła mu usta. Kiedy zawisł
około półtora metra nad ziemią, jego ciało znieruchomiało, by po chwili ruszyć w jedną stronę.
Kierowano nim. Haden wypłynął gładko przez otwarte okno biura. Czułby się wspaniale, gdyby
nie świadomość, że zmierza do tego plugastwa: do potworów zrodzonych w wyobrazni
przestraszonego dziecka. Lęków, porażek i upokorzeń, momentów grozy i zażenowania, które
nawiedzały go przez lata w koszmarach. Haden płynął w ich stronę, ku Ropenfeld. Nie był w
stanie się zatrzymać. No i co miał uratować Isabelle Neukor? Przed czym? Owszem, znał
tajemnicę wszechświata, ale jak miałby się nią posłużyć?
CHARTREUSE
John Flannery spóznił się na randkę z Leni, ponieważ potrącił go samochód. Nowiuteńki
porsche cayenne, ni mniej, ni więcej. Jedna z tych dżipopodobnych maszyn z napędem na cztery
koła i testosteronowym doładowaniem za osiemdziesiąt tysięcy dolarów, którymi przemieszczają
się bogacze tego świata, aby pokazać, że nieobce jest im poczucie przygody, i żeby zaszpanować
pieniędzmi. Samochód dla niedzielnego Rambo. Ten akurat miał na liczniku dwieście trzydzieści
dziewięć kilometrów, kiedy przejechał przez czerwone światło na Schwedenplatz i wpadł na
Flannery ego w połowie przejścia dla pieszych. Auto rzuciło go z powrotem na chodnik i cisnęło
nim w krzaki.
Na miejscu było wielu świadków. Niektórzy krzyczeli, inni wybałuszali oczy, zaciekawieni
nagłym zwrotem wypadków. Matka szarpnęła dwójką dzieci i pognała w przeciwnym kierunku.
Dzieciaki co chwila wykręcały główki, chcąc zobaczyć przez ramię, czy facet nie żyje.
Rzeczywiście, Flannery wydawał się martwy. Leżał bez ruchu, rozciągnięty na krzewie jak
obwisłe brezentowe płótno. Kierowca porsche wpadł w popłoch. Przez ułamek sekundy miał
ochotę przycisnąć gaz do deski i wynieść się do wszystkich diabłów. Na szczęście rozsądek wziął
górę. Zrobił kilka głębokich wdechów, po czym wolno i ostrożnie wysiadł ze swego lśniącego
samochodu, który dopiero co przedzierzgnął się w zabójczą broń. Z przerażoną miną podszedł do
leżącego ciała. Czuł się tak, jakby miał w trzewiach galaretę i musiał natychmiast się wypróżnić.
Do tej pory żył jak król. Odnosił sukcesy w interesach. Jego żona była zarówno piękna, jak i
miła. Zawsze przejeżdżał na pomarańczowym świetle, nawet gdy zmieniało się na czerwone.
Czemu nie? Był, jaki był. %7łycie robiło krok wstecz i puszczało go przodem.
Zobaczył z mieszaniną przerażenia i ulgi, że leżące na krzaku ciało poruszyło się. Ktoś z
gapiów wychrypiał: On żyje! Jakaś kobieta pisnęła i wyrzuciła z siebie: OmójBoże! Po
chwili ciało poruszyło się ponownie: ręka uniosła się, opadła, znów podniosła.
Kiedy kierowca zobaczył ten horror, jeszcze raz obudził się w nim dziki odruch ucieczki.
Zostawić życie, żonę, samochód i uciec jak najszybciej, dokądkolwiek. Zapomniał, że na miejscu
pasażera leży jego portfel z dokumentami i telefon komórkowy, w którym są zapisane
pięćdziesiąt cztery numery. Zapomniał, że jego auto ma tablice rejestracyjne, które pozwalają na
komputerową identyfikację w dwie sekundy. Zapomniał o wszystkim, co parę minut wcześniej
składało się na jego życie. Głowę wypełniała mu jedna myśl uciekać, ratować swoją skórę.
Wiedział, że nawet jeśli ranny mężczyzna przeżyje wypadek, sprawa będzie się ciągnąć za
nim przez lata i zrujnuje go finansowo: szpital, rekonwalescencja, gigantyczne odszkodowania,
procesy sądowe, fatalna prasa, no i pieniądze. Mimo całej grozy kierowca nie przestał myśleć o
pieniądzach.
Stał i patrzył, jak ciało poszkodowanego porusza się wolno, niczym wyjęty z wody homar
albo krab. To była jego wina. Wyłącznie. Dobry Boże, procesy będą go kosztować majątek.
Straci miliony, które ma na koncie, tylko dlatego, że&
Ciało przekręciło się pomału. Przetoczyło się na plecy i zebrani pierwszy raz zobaczyli twarz
ofiary. Ktoś powtórzył: On żyje! , jak gdyby to, co widzieli, wymagało ustnego potwierdzenia.
Ale czy mężczyzna przeżyje? Jak poważne były jego obrażenia?
Kierowca musiał to sprawdzić. Nie mógł dłużej stać i gapić się bezczynnie. Zebrał ostatnią
kroplę odwagi i podszedł do leżącego na wznak mężczyzny, który spoglądał w niebo. O dziwo,
nigdzie nie było widać krwi. Jak to możliwe? Jakim cudem człowiek uderzony przez wielkie
rozpędzone auto i odrzucony na taką odległość nie nosi żadnych śladów obrażeń?
Mężczyzna przesunął wolno wzrok z nieba na kierowcę i odezwał się:
Dasz mi swój samochód.
Kierowca odskoczył w zdumieniu. John Flannery nie tylko zwrócił się wprost do niego, ale na
dodatek przemówił po flamandzku. Skąd wiedział, że sprawca wypadku jest Belgiem, a
flamandzki to jego język ojczysty?
%7ładen z gapiów nie znał tego kluchowatego, dziwacznego języka. Wszyscy uznali więc, że
rannemu pomieszało się z bólu w głowie i plecie trzy po trzy.
Posłuchaj mnie uważnie, bo dwa razy nie będę tego powtarzał. Za chwilę odezwę się po
niemiecku, żeby ludzie zrozumieli, co mówię. Poproszę cię, abyś wsadził mnie do swojego
samochodu i odwiózł do szpitala. Trzeba się spieszyć, bo wkrótce zjawi się tu policja i nada
sprawie oficjalny bieg. Jeśli nie zdążymy, twoje problemy dopiero się zaczną.
Kierowca nie wierzył własnym uszom. Nie wierzył, że przydarza się to akurat jemu. Tak
jednak było on zaś nie mógł temu zaradzić.
W porządku. Zgadzasz się dodał Flannery twierdzącym tonem.
Tak wybąkał kierowca.
Po chwili Flannery zawołał doskonałą niemczyzną:
Boli. Boli. Chcę jechać do szpitala. Zaraz. Natychmiast. Powtarzał to w kółko jak
lamentująca katarynka. Ludzie kazali mu czekać, zapewniali, że karetka jest już w drodze. Jak na
kogoś, kto właśnie uległ poważnemu wypadkowi, trochę za wcześnie podniósł się na nogi
zapewne popełnił błąd. Wiedział jednak, że za osiem minut pojawi się tu policja. Czas naglił.
Podtoczył się pijanym krokiem do porsche cayenne, otworzył drzwi i krzyknął:
Zawiez mnie! Zawiez mnie do szpitala. Nie wytrzymam dłużej. Boli! Boli!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]