[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Anachroniczny i anarchiczny Andrzej Bobkowski: Rudyard Kipling i Conrad nie żyją od
kilkunastu lat. Kurtz też umarł i umierając, podsumował mijającą epokę jednym słowem:
zgroza . Jeśli gdzieś ktoś myśli o ekspansji, to nie ma ona w sobie romantycznej aury
kolonializmu, przebiega raczej pod znakiem ideologicznych i politycznych interesów, pod
znakiem omnipotencji Państwa i Państw.
Andrzej Bobkowski przepływa ocean i śni dziewiętnastowieczny sen białego człowieka o
wolności, o nieograniczonych możliwościach, o świecie, w którym cywilizacja nie cierpi na
starczy uwiąd i jest narzędziem, a nie ograniczeniem. Myślę (...), że Kali i Nel zaczęli
szanować naprawdę Stasia Tarkowskiego od momentu, w którym najpierw zastrzelił lwa, a
potem Beduinów. Gdy myślę o przyszłości naszej cywilizacji, o Kalich, którzy spoglądają na
nią ze wszystkich części świata, wydaje mi się, że ten jeden epizod z W pustyni i w puszczy
jest wspaniałym skrótem istoty zagadnienia. Nie - nie jesteśmy tylko jedną z wielu, z tych
dwudziestu kilku cywilizacji, które minęły. To jednak coś więcej i może warto tego bronić
(Szkice piórkiem).
Jest coś wzruszającego w tej sienkiewiczowskiej naiwności. Pozwala ona nie dostrzegać
tego wszystkiego, co działo się w kulturze europejskiej przynajmniej od początku wieku, ale
też i wcześniej.
Rimbaud wyjechał do Afryki, ale na pewno nie po to, by zdobywać i cywilizować. Paul
Gauguin odpłynął na Tahiti. Znużyło go światło Europy, a wiodło przekonanie, że prawdziwe
życie jest gdzie indziej , w rejonach nietkniętych cywilizacją białego człowieka. I jeszcze
Antonin Artaud. Dotarł do Meksyku (znowu ten Meksyk), by wśród Indian Tarahumara
szukać lekarstwa na śmiertelną chorobę zachodniego świata. Archaiczny rytuał miał zastąpić
umierające chrześcijaństwo. Nie potrzebujemy Twoich kanonów, indeksu, grzechu i
konfesjonału, klechów, myślimy o innej wojnie, wojnie z Tobą, Papieżu, psie - pisał Artaud w
1925 roku. A w liście do Dalajlamy: Cierpimy na zgniliznę Rozumu. Logiczna Europa bez
końca miażdży ducha młotami skrajności, oswobadza go i znów zamyka (...). Tak jak wy
odrzucamy postęp: przybądzcie, rozwalcie nasze domy.
Wszyscy ci wędrowcy porzucali Europę pewni, że opuszczają tonący okręt. A inne
odległe kultury nie jawiły się im jako kuriozum, ewolucyjny błąd czy rezerwat, ale jako
konieczna możliwość, równorzędna propozycja albo wręcz weryfikacja ich własnego
dziedzictwa. W istocie były wyspami, na których rozbitkowie Zachodu mogli znalezć
ocalenie.
A czego w Gwatemali szukał Andrzej Bobkowski? Jego obrzydzenie, jeśli sądzić po
pismach, miało natężenie podobne do obrzydzenia Artauda. Normalne życie, dawna
kulturalna Europa. Aby ją odnalezć, trzeba dziś z niej wyjechać (...) - i dalej - uprzejmość,
spokój, kupione w sklepie produkty opakowują starannie i odsyłają do domu bez dopłaty i
napiwków, pocztę roznoszą także w niedziele i święta. I dalej aż po listę marek i towarów
dostępnych w sklepach. To są pierwsze wrażenia Andrzeja Bobkowskiego po przybyciu do
Gwatemali i opisane w Coco de Oro. W jakiś dziwny sposób przypominają one opowieści
naszych gastarbeiterów powracających parę lat temu z Niemiec czy Austrii. Paradoksalna ta
nasza konkwista. Nie dotyczy rzeczy innych, obcych czy nieznanych; nie przypomina
rabunku, lecz jedynie próbę odzyskania tego, co przez kaprysy historii zostało nam niejako
odebrane, odebrane nim w ogóle to otrzymaliśmy.
I jeszcze geografia. Gdy papież Aleksander VI wykreślał linię dzielącą Nowy Zwiat
między Portugalię i Hiszpanię, my mogliśmy co najwyżej zerkać z obawą na germański
zachód albo z troską na wschód, na Ruś. Ekspansja nie była raczej możliwa. A jeśli nawet, to
co byśmy tam znalezli prócz tego, co już znaliśmy: równina, mgła i smutna prusko-
słowiańska roślinność. Ani złota, ani mirry, ani kadzidła - tylko rzeczy znajome, zmiany
ilościowe, więc żadnych podniet dla wyobrazni, żadnego materiału na przyzwoity mit.
Ostatni zapis Szkiców piórkiem nosi datę 25 sierpnia 1944 roku. Amerykanie wyzwalają
Paryż. Andrzej Bobkowski stoi na ulicy i z dziecięcą radością patrzy na żołnierzy żujących
gumę. Chwilę potem zaczyna płakać. Amerykańska sanitariuszka pyta go, dlaczego płacze.
Jestem Polakiem i myślę o Warszawie - odpowiada. Dziewczyna częstuje go papierosem i
Bobkowski odchodzi. Trzymałem w rękach tego pierwszego papierosa o ulubionym smaku i
wreszcie zapaliłem go. Pachniał trochę wodą kolońską, trochę jakby mydłem no i
Chesterfieldem. Paliłem go myśląc, że jest w nim świat, który pewnych rzeczy nie jest w stanie
pojąć. Może dlatego, że on sam nigdy nie był zmuszony do palenia niczego gorszego od
Chesterfielda.
Pasjonujące u Andrzeja Bobkowskiego jest to, że jego niezgoda na polski los przybrała
formę niezwykle - jak na pisarza - konkretną i pragmatyczną. Przytoczony końcowy fragment
ma w sobie precyzję algebraicznego równania. Tym, których dotyka heroiczna i absurdalna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]