[ Pobierz całość w formacie PDF ]

świeży żer. Jeden z ptaków, śmielszy niż pozostałe, przydreptał bliżej, by dziobnąć żywe ciało swej nowej ofiary. Chrapliwy jęk
Sabata spłoszył ptaka, który odskoczył z nastroszonymi piórami.
143
Sabat dobrze zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Był niewrażliwy na ból, sępy nie mogły zrobić mu krzywdy. Jeśli
jednak nie wróci do swego fizycznego ciała, spoczywającego na sofie w bawialni, a ktoś spróbuje go obudzić, niechybnie
umrze. Po śmierci zawsze następuje "pusta" chwila, w której ciało astralne wyzwala się ze zwłok. Jeśli ciało Sabata będzie
leżało przywiązane do pali na palącym piasku pustym, to pozostanie tu na zawsze, skazane na piekło. Tak jak przewidzieli to
jego wrogowie.
%7łar nieco osłabł. Słońce chowało się powoli za widnokręgiem. Potem zgasło nagle, jakby spieszyło się, by wypalić jakąś inną
ziemię. Po chwili zmierzchu nagle zapadła ciemność. Powietrze stężało od mrozu. Gwiazdy na nieboskłonie świeciły jasno
drwiąc sobie z Sabata. Były ich tysiące. - Nigdy nie uda ci się stąd odejść. Dzień po dniu będziesz smażył się w słońcu, a nocą
zamarzał w mroku. Nigdy nie umrzesz, ponieważ jak wszyscy tu, już nie żyjesz.
Gdzieś zawyło dzikie zwierzę. Mógł to być wilk. Sabat nie obawiał się jednak wilków. Niebezpieczeństwo tkwiło w nim samym.
Jeśli pozostanie tu, gdy słońce wzejdzie, już nigdy nie opuści tej astralnej równiny.
Ogarniał go coraz większy strach. Instynktownie napiął mięśnie próbując rozluznić więzy. Wiedział jednak, że nie pękną.
Sytuacja, w jakiej się znalazł sprawiła, że na jego spalonych wargach pojawił się blady, ironiczny u-śmiech. Tyle lat
dobrowolnie poddawał się rozkoszom niewoli, a teraz został na nią skazany. Jeśliby zdołał się wyzwolić może nie byłoby to tak
straszne. Nic jednak nie mogło pomóc jego astralnemu ciału. Przyjemności seksualne mógł przeżywać jedynie w myśli; ciało
było
144
przygnębiająco niezdolne do reagowania na tego rodzaju pragnienia. Dzwięki i zapachy docierały do jego astralnego ciała, ale
już przed laty Sabat nauczył się nie zwracać na nie uwagi. Owo wyjące zwierzę było w takim samym stopniu istotą fizyczną jak
on sam lub sowa, która pohukiwała w niewielkiej odległości. Nagle do uszu Sabata dobiegł szeleszczący dzwięk, jakby odgłos
bosych stóp, stąpających po ruchomych piaskach...
Dopiero, gdy ujrzał przed sobą kobietę uwierzył, że nie jest to złudzenie. Mógł dostrzec jedynie jej sylwetkę. Twarz skrywał
cień. Była wysoka i zupełnie naga. W ulotnym świetle gwiazd jej skóra lśniła bielą i srebrem. Nogi miała lekko rozstawione.
Stała nad nim i przyglądała się. Nic nie mówiła.
Sabata ogarnął niepokój, czuł się poniżony. Czy przysłali ją tutaj, by drwiła sobie z niego, by patrzyła, jak jego ziemskie ciało
umiera? Czy miała dręczyć go erotycznymi wizjami?
Pochyliła się, coś błysnęło w jej dłoni. Omal nie wybuchnął głośnym śmiechem. Krzyknął:
- Nie zabijesz mnie i dobrze o tym wiesz! W chwili gdy wydawało mu się, że zanurzy ostrze noża w sercu, jej ręka zmieniła
kierunek. Usłyszał, jak przecina sznury krępujące mu nadgarstki. Zadrżał, potem napięcie zelżało. Miał swobodne ręce.
Przestał odczuwać ból, gdy krew zaczęła ponownie krążyć. Zręcznie również przecięła więzy krępujące nogi. Był wolny. Za
jaką jednak cenę?
- Wiesz co robić, Sabat - jej głos był srebrzysty, dziewczęcy, choć nie była podlotkiem. - Służ wiernie Zcieżce Lewej Ręki, a
będziemy cię chronić. Zwolennicy Zcieżki Prawej Ręki są twoimi wrogami i jeśli tylko im się
uda, zniszczą cię. Nie zostało wiele czasu - wracaj do swego ziemskiego ciała szybko, zanim nie będzie za pózno.
Sabat usiadł. Próbował rozpoznać rysy swej wyzwoli-cielki, lecz ona natychmiast cofnęła się w cień.
- Komu zawdzięczam wolność?
- Tej, której służysz - zaśmiała się, odwróciła i zni-knęła w ciemności.
Strach ponownie ogarnął Sabata. Wiedział już bez wątpienia, że kobietą, która go uwolniła, a potem zniknę-ła na pustyni, była
sama Lilith. W nocy, kiedy zgiełk bitwy ucichł, panowała ona nad tą ziemią śmierci. Sabat przyrzekł wierność potęgom
ciemności. Gdyby je zdradził, zemsta mogła okazać się straszna.
Sabat poruszył się. Przeciągnął się na sofie. Jego kończyny były pokurczone i zbolałe. Głowa pulsowała boleśnie. Otworzył
oczy i skrzywił się porażony dziennym światłem wpadającym przez okno. Boże, to boli. Jak migrena. Przymknął oczy i przez
moment żałował, że nie może zasnąć. Zazwyczaj po wypadzie na równinę astralną czuł się odświeżony, bez względu na to, jak
wiele sił tam zużył. Tym razem czuł się kompletnie wyczerpany umysłowo i fizycznie. Lilith poddała próbie jego lojalność. Musi
przejść przez to wszystko bez wahania, w przeciwnym razie umrze. Gdyby ją zawiódł, nadal by tkwił w tym piekle, gdzie żar i
mróz na przemian.
Usłyszał, że w hallu dzwoni telefon. Ostry dzwięk wstrząsnął nim boleśnie. Zerwał się, myśląc jedynie o tym, by aparat przestał
dzwonić.
- Tu mówi McKay. Sabat skrzywił się. Ostatnią rzeczą, o której chciał te-
146
raz słyszeć, była policja. Udało mu się wymamrotać "uh-hu", po czym dodał:
- Czuję się odrobinę nie w sosie.
- Przykro mi bardzo, lecz mimo wszystko chciałbym wpaść do ciebie.
Jasne było, że sierżant ma zamiar przyjechać bez względu na to, co się mu odpowie.
- W porządku - Sabat westchnął. - Nie oczekuj jednak, że znajdziesz mnie w najlepszej kondycji. No i będziesz musiał mówić
cicho, bo głowa mi pęka.
Usłyszał jeszcze śmiech McKay'a, gdy ten odkładał słuchawkę na widełki.
Boże, jak nienawidził tej przeklętej policji! Pójdzie w rozsypkę wraz z resztą systemu. Gnicie już się zaczęło, robactwo toczyło
głęboko fundamenty chwiejącej się budowli. Nie mógł jednak jeszcze grać w otwarte karty. Słowa Katriony wypowiedziane
głosem o srebrzystym brzmieniu, podobnym do głosu kobiety z pustyni, wciąż dzwięczały mu w uszach: "Potrzebuję konia
trojańskiego w obozie wroga".
I Sabat miał właśnie zostać tym koniem. Jego głównym zadaniem miało być niweczenie działań policji. McKay mógł się teraz
okazać nieodzownym sprzymierzeńcem.
Gdy Sabat otworzył drzwi, policjant miał taki wyraz twarzy, jakby chciał powiedzieć: "Niezle się zaprawiłeś, co?"
Nie uznał go jednak za wyczerpanego do kresu sił. Zgodził się wypić whisky. Ze zdziwieniem uniósł brwi widząc, że Sabat pije
dżin. Powstrzymał się jednak od komentarzy.
- Słyszałeś już o bitwie? - zapytał McKay.
147
- Oczywiście. Ile ostatecznie było ofiar?
- Jedenastu policjantów nie żyje. Czterdziestu sześciu jest rannych, w tym dziesięciu w stanie krytycznym. Zmarło również
dziesięciu skinheadów, lecz, niestety, tylko jeden faszysta. Jednak, jak szef powiedział wczoraj po południu, do tej pory nic nie
udało się ustalić. Poza tym zeszłej nocy zginęło jeszcze trzech wyrostków-wampirów. %7łeby wyrównać rachunki.
Przypuszczam, że wiesz już, jak poważną rolę odegrał Vince Lealan we wczorajszych zamieszkach?
- Tak - Sabat skinął głową, utkwiwszy spojrzenie w szklance.
Zamieszał bezbarwny płyn, tak jakby to była istotna część rytuału picia dżinu.
- Teraz naprawdę ujawnił swoje oblicze? Prawda?
- Odwiedziliśmy Langdon Manor zeszłej nocy. Ptaszki do tego czasu uciekły. Do diabła! Z informacji, którą otrzymaliśmy dwie
godziny temu wynika, że Vince i Katriona znajdowali się na pokładzie samolotu odlatującego z Healhrow do Paryża o siódmej
dziesięć poprzedniego wieczoru. Uciekli z kraju. I tak nie moglibyśmy wiele im zarzucić. Być może prowokowanie zamieszek. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • antman.opx.pl
  • img
    \