[ Pobierz całość w formacie PDF ]
157
dziła jedenasta. Sala barowa była długa i mroczna. Na szybach lśniły kolorowe
reklamy piwa.
Aby się upewnić, raz jeszcze spojrzał na karteczkę. Drogi Panie McDeere.
Proszę spotkać się ze mną w barze Ernie na Winchester dziś póznym wieczo-
rem. Chodzi o Eddiego Lomaxa. Sprawa bardzo ważna. Tammy Hemphill, jego
sekretarka.
Znalazł tę kartkę, przypiętą do drzwi kuchennych, kiedy wrócił do domu. Pa-
miętał Tammy z tej jedynej wizyty w biurze Eddiego, w listopadzie. Pamiętał
ciasną, skórzaną spódnicę, olbrzymie piersi, utlenione włosy, czerwone, lepkie
usta i dym wydobywający się nieustannie z jej nozdrzy. Pamiętał też historię o jej
mężu Elvisie.
Otworzył drzwi i wśliznął się do środka. Połowę sali zajmował rząd stołów
bilardowych. W tyle, poprzez mrok i gęsty dym, dostrzegł niewielki parkiet. Po
prawej stronie stał długi bufet, przy którym, jak w saloonie, tłoczyli się kowboje
obojga płci. Wszyscy pili bud longneck. Wyglądało na to, że nikt go nie zauważył.
Podszedł szybko do końca baru i usiadł na stołku.
Bud longneck rzucił w stronę barmana.
Tammy podeszła, zanim podano mu piwo. Siedziała na zatłoczonej ławce
obok stołów bilardowych i czekała na niego. Miała na sobie ciasne, sprane dżin-
sy, wypłowiałą koszulę z drelichu i czerwone szpilki. Widać było, że dopiero co
tleniła włosy.
Dziękuję, że przyszedłeś powiedziała. Czekałam przez cztery godzi-
ny. Nie znalazłam innego sposobu, żeby się spotkać z tobą.
Mitch skinął głową i uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: W porządku.
Postąpiłaś właściwie .
O co chodzi? zapytał.
Rozejrzała się dookoła.
Musimy pogadać, ale nie tutaj.
Co proponujesz?
Może moglibyśmy się przejechać?
Oczywiście, ale nie moim samochodem. To. . . no cóż, to nie byłby dobry
pomysł.
Mam tu samochód. Jest stary, ale może być.
Mitch zapłacił za piwo i ruszył za nią w stronę wyjścia. Farmer siedzący obok
drzwi powiedział:
Popatrzcie tylko. Przychodzi facet w garniturze i podrywa taką w trzydzie-
ści sekund.
Mitch uśmiechnął się do niego i wyszedł szybko z baru. Zajeżdżony volks-
wagen rabbit stał wciśnięty w rząd masywnych, błotożernych maszyn. Otworzyła
drzwi i Mitch, zgięty wpół, wcisnął się na zawalone jakimiś drobiazgami siedze-
nie. Nacisnęła pedał gazu pięć razy i przekręciła kluczyki. Mitch wstrzymywał
158
oddech, dopóki samochód nie ruszył.
Dokąd chciałbyś pojechać? zapytała.
Tam gdzie nikt nas nie będzie widział, pomyślał Mitch.
Ty prowadzisz.
Jesteś żonaty, prawda? spytała.
Tak. A ty jesteś mężatką?
Tak, i mój mąż nie zrozumiałby tej sytuacji. Dlatego wybrałam tę spelunę.
Nigdy tutaj nie chodzimy.
Powiedziała to takim tonem, jakby ona i jej mąż byli skrajnymi rasistami.
Nie wydaje mi się, aby i moja żona zrozumiała. Zresztą nie ma jej w mie-
ście.
Tammy prowadziła samochód w stronę lotniska.
Mam pomysł powiedziała. Mocno ściskała kierownicę, a w jej głosie
Mitch wyczuł wyrazne napięcie.
Co masz na myśli? zapytał Mitch.
Cóż, słyszałeś o Eddiem?
Tak.
Kiedy go ostatni raz widziałeś?
Spotkaliśmy się jakieś dziesięć dni temu, przed Bożym Narodzeniem.
W pewnym sensie było to tajne spotkanie.
Tak właśnie myślałam. Nie trzymał żadnych dokumentów dotyczących ro-
boty, którą prowadził dla ciebie. Powiedział, że ty sobie tego życzyłeś. Nie mówił
mi wiele. Ale ja i Eddie, cóż. . . my, no cóż, byliśmy. . . sobie bliscy.
Mitch nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
To znaczy, byliśmy sobie bardzo bliscy. Wiesz, co mam na myśli?
Mitch odchrząknął i upił łyk piwa.
I mówił mi rzeczy, o których, jak sądzę, nie powinien był mi mówić. Powie-
dział, że twoja sprawa jest naprawdę dziwna, że kilku prawników z twojej firmy
poniosło śmierć w bardzo niejasnych okolicznościach. I że zawsze zdawało ci się,
że ktoś cię śledzi i podsłuchuje. To bardzo dziwne, gdy chodzi o firmę prawniczą.
A więc to taka poufność i dyskrecja, pomyślał Mitch. Cóż, to jest właśnie
życie.
Skręciła, wjechała na teren lotniska i skierowała się w stronę ogromnego sku-
piska zaparkowanych samochodów.
A kiedy skończył pracować dla ciebie, powiedział mi raz, tylko raz, w łóż-
ku, że ma wrażenie, iż ktoś go śledzi. To było trzy dni przed Bożym Narodzeniem.
A ja spytałam kto. Powiedział, że nie wie, ale wspomniał twoją sprawę i dodał,
że ma to prawdopodobnie jakiś związek z tymi ludzmi, którzy śledzili ciebie. Nie
powiedział wiele.
Zaparkowała obok przystanku.
Czy mógł go śledzić ktoś inny?
159
Nie, nikt. Był dobrym detektywem, nie zostawiał żadnych śladów. Mam
na myśli to, że on był kiedyś gliną i kiedyś także siedział. Znał życie ulicy od
podszewki. Płacono mu za śledzenie ludzi i wykrywanie świństw. Jego samego
nie śledził nikt. Nigdy.
A więc kto go zabił?
Ktoś, kto za nim łaził. W gazetach pisano, że złapali go, jak śledził jakiegoś
bogatego faceta, i go załatwili. To nieprawda.
Nagle, nie wiadomo skąd, wydobyła papierosa i zapaliła. Mitch otworzył
okno.
Będzie ci przeszkadzało, że palę?
Nie, ale wydmuchuj tędy poprosił, wskazując okno.
Tak więc, boję się. Eddie był zdania, że ludzie, którzy cię śledzą, są bardzo
niebezpieczni i bardzo przebiegli. Bardzo doświadczeni, jak to określił. Jeżeli jego
zabili, co się stanie ze mną? Może myślą, że ja coś wiem. Nie byłam w biurze,
odkąd go zabili. Nie zamierzam tam wracać.
Nie wracałbym, gdybym był na twoim miejscu.
Nie jestem głupia. Pracowałam dla niego przez dwa lata i wiele się nauczy-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]