[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Panią Twierdzy. Nieważne, jaka była naprawdę. Nikogo to nie obchodziło. Jej
przeznaczeniem było stać się symbolem zła. Tak jak jego przeznaczeniem było stać się
wyzwolicielem.
Kiedy o tym myślał, dochodził nieodmiennie do wniosku, że jego własny los był bez
porównania lepszy niż los królewny. Sam przecież chciał być bohaterem, od dziecka na to
czekał. A ona? Chciała być Panią Twierdzy?
Gdyby Eind znalazł jakiś sposób, żeby odkręcić to całe nieporozumienie, ten złośliwy
wybryk losu, zrobiłby to bez wahania. Ale żadnego sposobu nie było. On był dobrym królem,
ona złą czarownicą. Pewne historie musiały biec z góry określonym torem.
Narastające od miesięcy przygnębienie Einda nie uszło uwadze jego wiernych przyjaciół,
choć każdy z nich zinterpretował je po swojemu.
Dla zielonookiego Alvada, najbliższego druha króla, jasne było, kto odpowiada za ten
smutek. Rycerz żałował, że nie zabił Pani Twierdzy, kiedy miał okazję. Próbował, próbował
dwa razy. Niestety, czarownica przeżyła i zdołała zatruć swoim jadem serce Einda. Alvad
właściwie się tego spodziewał. Czarownica z Twierdzy była zła, a generalnym założeniem zła
było zatruwanie tego, co dobre. Elementarne wręcz. Skoro czarownica przetrwała, oczywiste
było, że jej klątwy i wszeteczne czary uderzą w najlepszego z rycerzy. Tym bardziej że Eind
był tak szlachetny i dobry, że starał się zrozumieć swoich wrogów, nawet najgorszych.
Uważał, że jest im to winien. A to czyniło go jeszcze mniej odpornym na zły wpływ
wiedzmy. Zdaniem Alvada, nie warto było tracić czasu na współczucie dla tych, którzy na
nie, nie zasługują. A poza tym próby zrozumienia zła, gdy samemu opowiedziało się po
stronie dobra, były raczej z góry skazane na niepowodzenie. Zresztą co mogła kryć w swoim
sercu Pani Twierdzy? Tylko najbardziej plugawe tajemnice. Szlachetni rycerze nie powinni
okazywać zainteresowania plugastwem.
Trochę odmiennie na całą sprawę patrzył Tord, najweselszy z całej kompanii. %7ładne
plugastwo nie mogło zmącić radości lśniącej w jego niebieskich oczach, więc trudno mu było
zrozumieć, jak Eind może się czymkolwiek gryzć do tego stopnia. Kimkolwiek by była
królewna z Twierdzy, a zdaniem Torda była kimś co najmniej dziwnym, nie warto było
zatruwać sobie życia myśleniem o niej. %7ładna kobieta nie była tego warta. Niestety, król
Rozstajów nie podzielał tego zdania.
Kuzyn Torda, Orvd, zdawał się być całkowitym przeciwieństwem brązowowłosego
wesołka. Wydawało się, że żył tylko po to, by się martwić. Ale paradoksalnie te zmartwienia
były największą radością jego egzystencji. Pozostali rycerze podejrzewali, że gdyby Orvda
pozbawić jego trosk, pochorowałby się z żalu. On jeden z lubością rozprawiał o tym, jak to
czarownica rzuciła na nich, a w szczególności na króla, klątwę - i wręcz namacalnie się z tego
cieszył.
Oczywiście od kilku dni żaden z nich nie wspominał już o plugastwie, klątwach, złej
magii i wszetecznych wiedzmach, przynajmniej nie głośno. Nie kiedy Plaskat mógł usłyszeć.
Plaskat zaś nie musiał słyszeć, żeby wiedzieć, co o nim i jego Pani myślą wybawcy z
przymusu.
Wspólna podróż była ciężka dla obu stron. Dzieliła ich przepaść nie do przebycia:
rycerze byli dobrzy, a Piąty był tym złym, a może i ZAYM. CO straszniejsze, nawet tego nie
żałował, ani nie był tym zawstydzony. Fakt, że Plaskat nie wykazywał się nawet cieniem,
nawet czymś z grubsza choćby podobnym do skruchy, był solą w oku rycerzy. Szczególnie
zaś mierził Alvada. Sam Piąty nie widział powodów, żeby czuć się winnym tylko dlatego, że
jest, jaki jest. Akceptację w tej kwestii uważał za podstawę szczęśliwego życia. Przymus
nieustannego poprawiania siebie i otoczenia, jaki prześladował rycerzy, był w najlepszym
razie irytujący. I męczący! Po stronie zła było, jego zdaniem, o wiele lepiej niż wśród
dobrych ludzi. Mógł bez jakichś zbędnych skrupułów realizować swoje ambicje i nikt nie
spodziewał się po nim, że będzie odprowadzał do domu zagubione dziatki i przenosił przez
rzekę zreumatyzowane staruszki. Tym bardziej że zagubione dziatki były zazwyczaj
obsmarkane, brudne i nie współpracowały, a staruszki z reguły ważyły tyle co granitowy
blok, no i próby jakiegokolwiek przenoszenia traktowały z reguły jako zamach na swoją
przepadłą w pomroce dziejów cnotę. Plaskat nie wierzył, że którykolwiek z rycerzy mógłby
znajdować w takiej działalności przyjemność, jednak tych szlachetnych biedaków
prześladowała obsesja, by być lepszymi. Lepszymi niż wczoraj i nieco mniej lepszymi niż
jutro. Lepszymi od zasmarkanych dzieci i cnotliwych staruszek, od parobków, kucharzy,
wozniców, od psów, kur, kaczek, grzybów jadalnych i niejadalnych, i czegokolwiek, co tylko
napotkał ich wzrok. Zdaniem Piątego, to było czyste obłąkaństwo. No i nic dziwnego, że
zazdrościli wszystkim, którzy wiedli normalne życie i nie zawracali sobie głowy
poprawianiem czegokolwiek poza pasem na biodrach. I żywiołowo ich nie cierpieli. Nie, to
Plaskata nie dziwiło. Ale niewymownie denerwowało go to, iż rycerze przez sam fakt, że jest
z Twierdzy, odmawiają mu człowieczeństwa. A co gorsza, odmawiali też człowieczeństwa
jego Pani.
Nic dziwnego, że towarzysze podróży wymieniali pomiędzy sobą tylko zdawkowe uwagi
i niechętne spojrzenia.
Teraz też jechali w milczeniu, a ponure nastroje wręcz promieniowały z nich na okolicę.
Aż dziwne, że wokół nie usychały drzewa. Napiętą atmosferę rozluznił dopiero widok zwłok
niedbale porzuconych w zaroślach.
Choć leśne stworzonka zdążyły już zaznajomić się z twarzą trupa, nie ruszyły
charakterystycznej opończy. Nie ulegało wątpliwości, że za życia ten człowiek był
egzorcystą. Jezdzcy podjechali bliżej, rozglądając się uważnie po okolicy. Nikt jednak nie
chwytał za broń: nie było sensu, skoro osobnik nie żył już od pewnego czasu...
- Zabity jakieś dwa, trzy dni temu - orzekł Orvd. Zsiadł z konia i pochylił się nad trupem.
- Ma złamany kark - dodał.
Alvad pogonił wierzchowca naprzód. Dojechał aż do miejsca, w którym droga lekko
zakręcała, i wychylił się z siodła, przyglądając się czemuś, co leżało przy trakcie. Po chwili
wrócił kłusem.
- Dalej leży następny - poinformował pozostałych.
Teraz już wszyscy zsiedli z koni i zapuścili się pomiędzy drzewa, wyglądając kolejnych
śladów. Krótkie poszukiwania doprowadziły ich do jeszcze jednego martwego egzorcysty,
upchniętego starannie w krzakach, i do dużego ogniska, rozpalonego najwyrazniej za pomocą
drewna z czegoś, co kiedyś było wozem. Podróżnicy zebrali się wokół paleniska. Tord i Orvd
znieśli tam wszystkie trzy trupy, żeby je spalić. Tak, zdaniem rycerzy, należało postąpić.
Plaskat nic nie powiedział, choć osobiście też uważał, że egzorcystów należy palić. Najlepiej
żywcem.
- Ktoś dopadł ich przed nami - stwierdził król. Jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy,
ale nie patrzył już na egzorcystów jak na dobrych ludzi i sojuszników. Przestał ich za takich
uważać, kiedy zniszczyli Ulka i nieomal zabili księcia Gawarka. W skrytości ducha potępiał
ich też za porwanie Salianki. Jakoś nie mógł zaakceptować ich planów wobec niej.
- Niezupełnie. - Tord od jakiegoś czasu krążył wokół małej polany z paleniskiem.
Pochylił się, prawie wsadzając nos w murawę. - Dziwne są tu ślady... Kulejącego psa, zdaje
się... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • antman.opx.pl
  • img
    \