[ Pobierz całość w formacie PDF ]

polanie. Potem dostrzegł światła pozycyjne małego samolotu migoczące nad głową. Usłyszał bzy-
czący warkot silnika. Samolot skręca, zwabiony jego sygnałem, pękiem lamp płonących jak
urodzinowy tort. W powietrzu błyska coś białego - to spadochron z przywiązaną pod spodem
walizeczką!
Następna scena: z powrotem tutaj, w gabinecie. Otwiera walizeczkę. W środku jest pełno forsy.
Każdy pliczek banknotów owinięty śliczną banderolą. Blaze liczy. Jest wszystko, co do centa.
I znów zmiana scenerii: mała wyspa Acapulco (Blaze myślał, że Acapulco jest na Bahamach,
chociaż podejrzewał, że może się mylić). Własny domek na wysokiej skarpie, z widokiem na
spienione fale. Dwie sypialnie: jedna duża, druga mała. Na tyłach dwa hamaki: jeden duży, drugi
mały.
Płynie czas. Mija może z pięć lat. Plażą idzie chłopak, ubijając stopami piasek, który lśni w słońcu
niczym muskuły pod mokrą skórą. Jest opalony. Ma długie, czarne włosy, jak indiański wojownik.
Macha ręką. Blaze macha do niego w odpowiedzi.
I znów usłyszał tamten zagadkowy śmiech. Odwrócił się błyskawicznie. Nie zobaczył nikogo.
Ale jego sen na jawie prysnął. Blaze wstał, wciągnął kurtkę, potem usiadł z powrotem i włożył
buty. Postanowił, że dopnie swego. Decyzja była podjęta, a nogi wiedziały, dokąd iść; z takim
nastawieniem zawsze dawał sobie radę i realizował to, co zapowiedział. Z tego właśnie był dumny.
I tylko z tego.
Sprawdził, co u małego, i wyszedł. Zamknął za sobą drzwi do gabinetu, a po chwili jego kroki
zadudniły na schodach. Pistolet George'a miał zatknięty za pasek. Tym razem broń była nabita.
Wiatr uganiający się z wyciem po starym boisku był tak silny, że Blaze zaczął się zataczać.
Dopiero pózniej się przyzwyczaił. Zacinający śnieg smagał go po twarzy, wbijając igły mrozu w
czoło i policzki. Wierzchołki drzew chwiały się na wszystkie strony. Na zamarzniętej, stwardniałej
powierzchni zaległego śniegu tworzyły się świeże zaspy, miejscami wysokie na metr. O ślady,
które zostawił mustang, nie musiał się już martwić.
%7łałując, że nie ma rakiet śnieżnych, dobrnął do siatki i wdrapał się na nią niezgrabnie. Zeskoczył,
zapadając się po uda w śniegu, a potem ruszył na przełaj w kierunku północnym. Celem jego
wyprawy było centrum handlowe Cumberland Center.
Odległość wynosiła pięć kilometrów, a już w połowie zabrakło mu tchu. Skóra na twarzy zmarzła
mu tak, że przestał czuć cokolwiek. Stracił też czucie w dłoniach i stopach; nie pomogły grube
skarpety i rękawice. Ale mimo wszystko brnął dalej. Nie próbował nawet obchodzić zasp, wbijał
się w nie czołowo jak pług śnieżny. Dwa razy wszedł na płot ukryty pod śniegiem; jedno
ogrodzenie było zrobione z drutu kolczastego, na którym rozdarł sobie dżinsy i skaleczył nogę.
Wygrzebał się z zaspy i ruszył dalej. Nie chciało mu się nawet kląć, żeby nie marnować oddechu.
Godzinę po wyruszeniu z Hetton House dotarł do szkółki świerków srebrzystych. Nienagannie
przystrzyżone drzewka maszerowały szeregami, jedno dwa metry za drugim. Blaze wszedł w długi,
osłonięty korytarz, gdzie śniegu leżało najwyżej na pięć centymetrów... a miejscami ciemniała
nawet zupełnie czysta ziemia. To był już rezerwat przyrody hrabstwa Cumberland, który graniczył
z główną szosą.
Blaze dotarł na zachodni skraj miniaturowego lasu. Tutaj zaczynał się stok. Usiadł na ziemi i
zjechał na dół, prosto na szosę numer dwieście osiemdziesiąt dziewięć. Kawałek stąd było już
skrzyżowanie z sygnalizacją, którą doskonale pamiętał: czerwone światła z jednego kierunku, żółte
z drugiego. Za skrzyżowaniem stało kilka latarni ulicznych, jarzących się jak duchy.
Blaze przeszedł na drugą stronę ulicy, pustej i zasypanej śniegiem, do stacji benzynowej Exxonu,
która stała na rogu skrzyżowania. Pod jedną ze ścian wzniesionego z pustaków budynku rozlewała
się niewielka kałuża światła z lampy zamontowanej nad automatem telefonicznym. Blaze, który w
tym momencie wyglądał jak chodzący bałwan, podszedł do aparatu, a właściwie zawisł nad nim.
Nagle ogarnęła go panika: przeraził się, że nie ma drobnych. Po chwili znalazł dwie
ćwierćdolarówki w kieszeni spodni i jeszcze jedną w kurtce. Wrzucił je do szczeliny i brzdęk!
Wypadły z powrotem. Połączenie z biurem numerów było darmowe.
~ Chcę zadzwonić do pana Josepha Gerarda - powiedział telefonistce. - Mieszka w Ocoma.
Na chwilę zapadła głucha cisza, a potem telefonistka podyktowała mu numer. Blaze zapisał go na
zaparowanej szybie, która w założeniu miała chronić aparat przed śniegiem. Nie miał zielonego
pojęcia, że poprosił o numer zastrzeżony i że podano mu go tylko dlatego, że takie było polecenie
FBI. Rzecz jasna, to otwierało furtkę różnej maści  życzliwym" i pomyleńcom, ale żeby namierzyć
porywaczy, trzeba było umożliwić im rozmowę przez telefon.
Blaze wykręcił zero i podał drugiej telefonistce numer domu Gerardów. Zapytał, czy to będzie
rozmowa międzystrefowa. Okazało się, że tak, zapytał więc, czy będzie mógł rozmawiać przez trzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • antman.opx.pl
  • img
    \