[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sporu, aż wreszcie w ostatnim stuleciu została uznana za część Syjamu.
- Gdy tylko dowiedziałem się o wydarzeniu w świątyni - kontynuował król -
posłałem po pana Brooka. Ledwo przedstawiłem mu całą sprawę, oznajmił, że
zrobi wszystko, co w jego mocy, by dowiedzieć się, co się stało ze świętymi
szafirami, i jeżeli to możliwe, odzyska je.
Markiz skinął głową, jakby usłyszał właśnie to, czego oczekiwał, król zaś
ciągnął:
- Jak najszybciej poinstruowałem opata z Czieng-mai, by upozorował, że
szafiry nadal zdobią stopy posągu Buddy.
Markiz spojrzał pytająco, Czulalongkorn więc wyjaśnił:
- Z powodu przypisywanej im świętości czciciele Buddy, modlący się w
świątyni, pokryli je całkowicie złotymi blaszkami, ludzie więc, choć ich nie
widzą, są przekonani, że szafiry tkwią na swoim miejscu.
- To był dowód mądrości waszej królewskiej mości - rzekł markiz. - Tak więc
Calvin Brook wyruszył z misją, która mu została powierzona.
- Chociaż nie miałem od niego żadnych wieści, byłem spokojny - ciągnął król
- aż do chwili, gdy trzy tygodnie temu powiadomiono mnie, że ciało pana
Brooka zostało znalezione w rzece nie opodal Czieng-mai.
Przy tych słowach Czulalongkorn spojrzał z niepokojem na Ankanę, jakby
spodziewając się, że krzyknie lub zemdleje. Nie poruszyła się jednak, a jej
wielkie oczy wpatrywały się w jego twarz. Podjął więc swą relację:
- Ciało leżało w wodzie przez długi czas i było nie do rozpoznania. -
Odetchnął głęboko i mówił dalej:
- Znaleziono jednak przy nim papiery, potwierdzające tożsamość, a na małym
palcu jednej ręki zauważono ten oto pierścień.
Wydobył sygnet z kieszeni swego pięknie wyszywanego płaszcza i trzymając
go na otwartej dłoni pokazał Ankanie. Wstała, uklękła przed królem, a on podał
jej klejnot. Zacisnęła na nim palce i zamknęła oczy.
Przez chwilę markizowi zdawało się, że jest bliska omdlenia. Milczał
wszakże, podobnie jak król, a wtedy ona otworzyła oczy i rzekła:
- Wiem teraz... z absolutną pewnością... że papa jest wśród żywych.
- Skąd czerpiesz tę pewność? - spytał król. Ankana, wciąż klęcząc, podniosła
nań oczy.
- Z dwóch faktów, wasza wysokość - odparła.
- Po pierwsze, papa żył, gdy zdejmował sygnet z palca i wkładał go na palec
nieżyjącego człowieka. - Nabrała powietrza i powiedziała: - Po drugie,
wyobrażam sobie, że papa wyruszył do Czieng-mai w przebraniu. Nie był
przecież tak głupi, by z miejsca zdradzić się przed szpiegującym go agentem,
kim jest.
Powiedziała to z lekką nutą triumfu w głosie. Król spojrzał na nią i rzekł:
- To wydaje się sensowne! A ty jak myślisz, milordzie?
- Nie chciałbym przedwcześnie rozbudzać nadziei Ankany - odparł
zagadnięty. - Mogę się jedynie modlić, by mi było dane podbudować jakoś jej
optymizm i znalezć żywego Calvina Brooka.
- Powiedziałeś to, co spodziewałem się usłyszeć - rzekł z uśmiechem król. -
Wiesz dobrze, milordzie, że wszelka pomoc, jakiej jestem w stanie ci udzielić,
jest do twojej dyspozycji. Wystarczy, że o nią poprosisz.
- Dziękuję, wasza wysokość - odparł markiz. - I obiecuję, że uczynię
wszystko, co w mojej mocy, by odnalezć Calvina Brooka oraz odzyskać święte
szafiry.
Król powstał, podnieśli się także markiz i Ankana.
- Jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc - rzekł Czulalongkorn. Użył prostych
słów, lecz markiz był w pełni świadom ich znaczenia.
Gdy już wszystko zostało powiedziane, Ankana dygnęła, a markiz skłonił się
głęboko. Król ruszył do wyjścia. Gdy pokonał dzielącą go od nich odległość,
drzwi otworzyły się i zniknął. Markiz spojrzał na Ankanę - trzymała w dłoni
pierścień ojca. Przyglądała mu się z niezwykłym wyrazem w oczach.
W sali zjawił się szambelan, pytając żywo:
- Czy jego lordowska mość pragnie pozostać w pałacu, czy też wrócić na
jacht?
- Myślę, że na razie wrócimy na jacht - odrzekł Vale. - Ale jestem ogromnie
wdzięczny jego wysokości za wspaniałomyślne zaoferowanie gościny.
- Proszę przedstawić mi swoje żądania - ciągnął szambelan. - Wolą jego
wysokości jest, bym był posłuszny wszelkim pańskim życzeniom. - Skłonił się i
kontynuował: - Dopóki jacht będzie stał tutaj na kotwicy, słudzy królewscy
spełniać będą pańskie rozkazy.
- Mogę tylko raz jeszcze wyrazić wdzięczność - rzekł markiz.
- Jeżeli pragnie pan zjeść dziś wieczorem kolację z jego wysokością, można to
zaaranżować.
- Pomyślę o tym - obiecał markiz. - Proszę jednak zrozumieć, że odbyliśmy
długą podróż i oboje, panna Brook i ja, jesteśmy nieco zmęczeni nieustannym
kołysaniem fal.
- Jakże mam to zrozumieć - zaśmiał się szambelan - skoro dane mi było
żeglować jedynie po gładkich wodach rzeki.
Obaj mężczyzni śmiali się przez chwilę, po czym Ankana i markiz ruszyli w
stronę jachtu eskortowani przez jednego z asystentów szambelana. Nie odzywali
[ Pobierz całość w formacie PDF ]