[ Pobierz całość w formacie PDF ]
automatu, oddał strzał na dwieście jardów.
Schodzili w milczeniu ze wzgórza, gdy niespodziewanie odezwał się Goldfinger.
- Dla jakiej firmy pan pracuje? - zapytał.
- Dla Universal Export.
- Gdzie macie siedzibę?
- W Londynie, na Regent s Park.
- Co eksportujecie?
Bond ocknął się i odpędził od siebie wściekłe myśli. Uważaj! Uważaj! To jest praca, nie zabawa.
Dobra, udało mu się zepsuć ci strzał, ale musisz teraz skoncentrować się na swojej legendzie. Nie
pozwól, żeby cię przyłapał na błędach, wymyśl coś.
- Wszystko. Od maszyn do szycia po czołgi - odrzekł swobodnie.
- A pan w czym się specjalizuje? Bond poczuł na sobie jego wzrok.
- Zajmuję się bronią ręczną - odparł. - Większość czasu spędzam sprzedając różne żelastwo
szejkom albo radżom. Właściwie wszystkim tym, którzy - według Ministerstwa Spraw
Zagranicznych - nie będą do nas z tego strzelać.
- Ciekawa praca - powiedział Goldfinger obojętnym, znudzonym głosem.
- Niezbyt. Chcę ją rzucić. Przyjechałem tu na tygodniowy urlop, żeby to sobie przemyśleć. W
Anglii nie ma przyszłości. Skłaniam się raczej ku Kanadzie.
- Doprawdy?
Minęli dzikie pole i Bond stwierdził z ulgą, że jego piłeczka odbiła się od pagórka i wylądowała
na murawie. Pas murawy skręcał tutaj lekko w lewo i agent zdobył nawet nad przeciwnikiem kilka
stóp przewagi. Teraz musiał zagrywać Goldfinger. Wybrał łyżeczkę. Nie mierzył tak, żeby trafić na
pole, chciał tylko wyjść z łaty i przestrzelić dolinkę.
Bond spodziewał się rutynowego, pewnego uderzenia. Spojrzał na swoją piłeczkę. Tak, można
ją stąd wykopać dwójką... Naraz dobiegł go drewniano-głuchy odgłos - zle ułożony strzał!
Odbiwszy się od pagórka, piłeczka Goldfingera mknęła wzdłuż linii bocznej pola w stronę
rumowiska Piekielnej Aaty - najszerszej i jedynej nie uporządkowanej ze względu na kamienie łaty
pola golfowego w St Marks!
I geniusz może się pomylić, i geniusz chyli czasem przed kimś kark. (Goldfinger nie schylił
przed Bondem karku, już raczej uniósł głowę). Niewykluczone, że biorąc zamach, rozmyślał o tym,
co od niego usłyszał. Brawo! Brawo! Lecz złotnik wciąż miał szansę skończyć dołek w trzech
dodatkowych strzałach. Bond wyjął drewnianą dwójkę. Nie mógł sobie pozwolić na bezpośrednią
zagrywkę. Przymierzył się do piłeczki, widząc oczyma wyobrazni jej
osiemdziesięcioośmiomilometrową trajektorię na tle dolinki, pózniej dwa, trzy odbicia się, które
zawiodą ją na zieleń murawy. Dla lepszego pociągnięcia wziął maleńką poprawkę na prawo. Teraz!
Z boku usłyszał delikatny brzęk. Odstąpił od piłeczki. Goldfinger stał do niego tyłem. Zatopiony
w myślach, spoglądał na morze, a jego prawa ręka bawiła się nieświadomie monetami w
kieszeni.
Bond uśmiechnął się ponuro.
- Czy mógłby pan zaczekać z liczeniem drobnych, aż oddam strzał? - zapytał.
Goldfinger ani się nie odwrócił, ani nie odpowiedział. Brzęk monet ucichł.
Agent zajął się na powrót swoim strzałem i starał się rozpaczliwie skoncentrować. W tej sytuacji
brasie był kijem zbyt ryzykownym, wymagał doskonałego uderzenia. Oddał go Hawkerowi, wziął
łyżeczkę i huknął piłką przez całą dolinkę. Piłeczka trzymała kurs i utknęła dopiero na fartuchu.
Piątka, może czwórka.
Goldfingerowi udało się gładko wyjść z łaty i szybko zrobić dołek. Bond uderzył za mocno i
przestrzelił. Wciąż po równo.
Szósty dołek, nazywany celnie Dziewicą , jest dołkiem krótkim i bardzo znanym w golfowym
światku. Wiedzie ku niemu wąziutkie pole darni otoczone zewsząd pierścieniami łat i dzikiego pola.
Grać tu trzeba, jak się da: można używać i ósemki, i metalowej dwójki zależnie od wiatru. Dzisiaj -
tak sądził Bond - odpowiednia była siódemka. Zagrał wysoko, z poprawką na wiatr z prawej tak, że
piłeczka wylądowała dwadzieścia stóp za flagą. Czekał go trudny strzał przez ramię. Powinna
wyjść z tego trójka. Goldfinger zagrał kijem numer pięć i nie wziął poprawki na wiatr. Dmuchnęła
bryza i piłeczka spadła w głęboką łatę po lewej stronie pola. Dobre wieści! Złotnik wyjdzie z tego co
najmniej trzema cholernie trudnymi uderzeniami!
Milcząc ruszyli w stronę murawy. Bond zerknął w głąb łaty. Dunlop Goldfingera utknął w śladzie
obcasa mocno odciśniętym na piasku. Agent podszedł do swojej piłeczki i wsłuchał się w śpiew
skowronków. Teraz zdobędzie punkt przewagi. Poszukał wzrokiem Hawkera, żeby wziąć od niego
kij, ale, o dziwo! Hawker stał po drugiej stronie pasa darni, całkowicie pochłonięty obserwacją
poczynań Goldfingera! Ten wszedł do łaty z blasterem w ręku. Podskoczył, żeby namierzyć dołek,
a pózniej zaczął sposobić się do oddania strzału. Kiedy uniósł kij, serce Bonda zabiło radośnie.
Goldfinger zamierzał stamtąd piłeczkę wyłuskać, co było techniką beznadziejną, uwzględniając tak
grząski i sypki grunt. Jedyna szansa to uderzyć ją z taką siłą, by wyleciała w powietrze, jak po
eksplozji granatu. Kij opadł wolno, gładko, niespiesznie. Niosąc z sobą ledwie garść piachu, dunlop
Goldfingera wystrzelił zakrzywionym łukiem z głębokiej łaty, odbił się i spoczął w bezpośredniej
bliskości dołka!
Bond przełknął ślinę. Szlag by trafił te jego ślipia! Jak on do diabła to zrobił!? Nie ma wyboru,
trzeba próbować skończyć dołek w dwóch uderzeniach. Bardzo chciał, ale chybił o cal i piłeczka
zatrzymała się dobry jard za flagą. Piekło i szatani! Agent ruszył wolno w stronę dołka, odtrącając
po drodze goldfingerowskiego dunlopa. Wez się w garść, ty cholerny idioto! Lecz widmo jakże
zmiennej fortuny - jeszcze chwilę temu był prawie pewien, że zdobędzie przewagę, teraz groziła
mu strata punktu - sprawiło, że zapragnął wstrzelić piłeczkę do dołka, miast ją tam spokojnie
wturlać. Muśnięta głowica kija, jak gdyby zdezorientowana, piłeczka prześlizgnęła się o włos od
dołka. Punkt do tyłu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]