[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Niech się bestie usmażą. Po wszystkim wejdą do środka i będą sycić wzrok widokiem trupów.
%7ładnej litości.
Naksiman położył ciężką dłoń na jego ramieniu. Zdążył już napełnić benzyną pordzewiałą
puszkę.
* Drum. Komuna nie zabija bonzo. Komuna nie odbiera życia. Wystarczy, że ich aresztują.
Fredric zepchnął dłoń Naksimana i syknął:
* Idioto! Myślisz, że istnieje w tym kraju ustawa, które pośle ich do więzienia? Wiesz, kim
są? Cynicznymi mordercami z licencją na zabijanie. Jednostką specjalną, która ma jeden tylko
cel. Znasz go, prawda? Pamiętasz, co stało się z Dyką? I Maxem? Nie rozumiesz, Naksiman,
to robactwo, wrogowie wartości, na których opierały się kultury Matki Ziemi, czciciele siły,
przemocy, przemocy i pieniądza!
Kto to mówił? Hallgrim? To był głos Hallgrima Hellgrena. Fredric wbił wzrok w ziemię.
* To prawda, ale ich nie zaciukamy. Poddusimy, a potem zwiążemy drutem kolczastym. *
Naksiman pokazał zwój drutu leżący pod ścianą.
Oczy Fredrica zwęziły się. Przycisnął dłoń do piersi, mały palce drżał mu nerwowo. Coś w
nim pękło.
Naksiman miał rację.
Pluta wrzucił gałązki i mech przez rurę, wlał trochę benzyny i cisnął w dół zapaloną zapałkę.
Słup ognia pojawił się nad dachem budynku. Ze środka dobiegły przekleństwa i zduszone
głosy.
Fredric i pozostali czapiści ustawili się koło drzwi. Pluta musiał powtórzyć ten sam manewr
czterokrotnie, zanim zamknięci mężczyzni zaprzestali walki z ogniem i dymem.
Zapadła cisza.
Odczekali jeszcze kilka minut, zanim Fredric usunął kłódkę i uchylił drzwi. Ze środka
buchnęły kłęby czarnego dymu.
Leżeli pod ścianą niedaleko wyjścia, nieprzytomni. Osiem ramion
zacisnęło uchwyt, czapiści wyciągnęli ciała na powietrze, owinęli je zwojami drutu i z
powrotem umieścili w budynku. Ogień zgasł.
Trzej mężczyzni po trzydziestce o przyjaznych, niewinnych twarzach. Nie czuli kolców
raniących im skórę, nie protestowali, gdy Fredric brutalnie naciągał im na głowy kominiarki,
które znalazł w kącie. Z ich ust wydobył się jednak słaby jęk, kiedy napinał druciane pęta.
Naksiman i jego kompani przeszukiwali pomieszczenie.
Sprzęt komunikacyjny, terminal komputerowy, broń ręczna różnego kalibru. Plastikowe
kubki, puszki po coli. Wiaderko do połowy wypełnione borówkami. Poza tym nic
interesującego.
* Co to ma być? * prychnął Naksiman, piórko w jego wardze zadrżało. * Nie zwąchamy tu
palca, Drum! Sklepać ich za friko to żadna opcja. Co teraz?
Fredric wypchnął czapistów za drzwi i zamknął obie kłódki.
* To dopiero początek, chłopaki * oznajmił wesoło. * Droga wolna. Zwiatło Kasandry
wskaże kierunek.
Musiał wytrzymać, nie poddać się zmęczeniu i senności. Gra wchodziła w decydującą fazę, a
on wciąż nie wiedział, gdzie jest dżoker. Musiał rozbudzić entuzjazm w sercach czapistów.
* Wszyscy usłyszą libelid. Czuję, że bateria się rozgrzewa. Palec będzie nasz! * Zmusił się
do myślenia o polowaniu na pardwy, by optymizm w jego głosie nie zabrzmiał fałszywie.
Czapiści pokiwali głowami. Fredric wyciągnął rękę.
* Za tym wzniesieniem leży domek Hallgrima. Jakieś trzysta metrów stąd. Pójdziemy lasem.
Las był ciemny, teren pofałdowany. Fredric zacisnął mocno kaptur płaszcza, tak że widać
było jedynie owal jego twarzy. Całą drogę przeszedł o własnych siłach, czasami tylko
odrywał się od poszycia i frunął między wierzchołkami drzew.
Ich oczom ukazało się stare obejście. Wyszli z lasu od strony szopy i ukryli się w jej cieniu.
Fredric zostawił czapistów pod ścianą, sam zaś wczołgał się do środka przez małe okienko.
Tutaj właśnie leżał parę dni temu, wyobrażając sobie, że jest pozbawioną zmysłów nicością.
Wyjrzał ostrożnie przez szparę w drzwiach i zamrugał oczyma: podwórze było pełne ludzi i
samochodów.
Trzy radiowozy policyjne. Samochód Lekfinna Skiolda. Czerwona toyota Kaana de Bergha.
Na schodach przed zamkniętymi drzwiami do domku stało pięciu, może sześciu policjantów.
Przed nimi dostrzegł sylwetkę Kaana de Bergha, profesor gestykulował z ożywieniem, jakby
się domagał, by wpuszczono go do środka. Tuż za nim stał Lek*finn, obejmując ramieniem
kobietę: pannę Haug, królową czapistów, Sandrę, Kasandrę. Nie miała na głowie peruki,
nieustannie podnosiła dłoń do oczu, jakby ocierała łzy. Derek Hawkthorne, ubrany na czarno
iluzjonista, opierał się o wóz policyjny; jego elegancja gdzieś się ulotniła, był blady, miał
zadrapany i spuchnięty policzek. Rozmawiał ze stojącym obok tajniakiem. W samochodzie
Kaana de Bergha jakaś kobieta prowadziła rozmowę przez telefon komórkowy. Fredric
rozpoznał w niej Andreę, żonę de Bergha. %7ładnych czapistów. Domyślił się, że siedzą w
areszcie w Sandvice.
Było wpół do dwunastej.
Fredric zamknął oczy na sekundę. Zapach owczarni otępił go, serce waliło jak oszalałe pod
wełnianym swetrem, wargi miał spękane, wyschnięte usta.
Czas, Fredricu! W tej sekundzie wszystko zastygło w wiecznym bezruchu, lecz czas płynie
nieubłaganie naprzód.
Brakowało jedynie Seriny Upp i Białej Czwórki. To przedstawienie mogło jednak odbyć się
bez nich, choć z pewnością pragnęliby w nim uczestniczyć. %7łyli we własnych, bezpiecznych
światach. Kiedy spektakl się skończy, będą mogli sformułować nowe prawa i zasady.
Pochwycił strumień neutrin, tajemniczych cząstek niemających formy ani masy. Ogrzały go,
dodały mu sił.
Wrócił do okienka i odbył długą rozmowę z czapistami, kazał im powtórzyć każde słowo, by
uniknąć nieporozumień. Czapiści byli stoikami, prawdziwym Grekami.
Rozstawił graczy, znał większość kart. Wciąż jednak nie wiedział, gdzie jest dżoker.
Kopnął drzwi i wkroczył na podwórze, nie utykając.
Dwanaście twarzy odwróciło się w jego kierunku.
* Fredric, wreszcie się zjawiasz, co to ma... * Lekfinn postąpił parę kroków w jego kierunku,
ale zatrzymał się na widok jego twarzy.
Derek Hawkthorne zacisnął dłonie tak mocno, że pobielały mu kostki.
Fredric szedł prosto w kierunku schodów do domku. Mijając Kaana de Bergha, syknął:
* Oddziały w szyku bojowym!
Zza szopy ukazał się Naksiman w towarzystwie innych czapi*stów. Zatrzymali się w pewnej
odległości od osób zgromadzonych na podwórzu.
Policjanci przyglądali się zdziwieni osobnikowi w zielonym płaszczu przeciwdeszczowym.
* Proszę otworzyć drzwi! Najwyższy czas, by Asurbanipal wrócił na właściwe miejsce!
Fredric nie rozpoznał własnego głosu. Był donośny, przeszywał powietrze jak pocisk. Gdyby [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • antman.opx.pl
  • img
    \