[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Otwarte sakwy położono na kamiennym bruku dziedzińca. Przeor Robert zanurzył dłonie w
pierwszej z nich i zaczął wyciągać niewymyślne sztuki odzieży i ekwipunku, które
rozgniewany właściciel bezceremonialnie upchnął do torby ledwie godzinę wcześniej.
Prestcote stał obok i przyglądał się, jak jego sierżant z powagą odbiera z rąk przeora pomięte
w ataku furii lniane koszule, nogawice, kubraki, buty, zapasowe części uprzęży, rękawice...
Przeor przesunął ręką we wnętrzu pierwszej sakwy na znak, że jest pusta. Pochylił się
nad drugą. Joscelin stał, rozstawiwszy długie kształtne nogi, niewielką uwagą darząc całą
procedurę. Z jego przystojnej, opalonej twarzy nie znikał arogancki uśmiech. Choć było
22
niemal pewne, pomyślał, obserwując go, Cadfael, że kiedy wróci do domu, usłyszy od matki
parę gorzkich słów na temat sposobu, w jaki traktował uszyte przez nią koszule. O ile wróci
do domu...
A jeśli wróci? Co wtedy z dziewczyną, którą pośpiesznie odciągnięto stąd i zamknięto
gdzieś pod czujnym dozorem starej służki? Jako świadek w tej sprawie zdawała się nie
istnieć. Nikt nie spytał jej, co wie lub o czym myśli. Nie była osobą, a tylko kosztownym
towarem.
Druga sakwa zawierała zgniecioną w bezkształtny kłąb strojną świąteczną szatę,
rozmaite paski i rapcie, błękitną kapuzę, jeszcze kilka koszul, parę miękkich butów i
wyjściowe nogawice, także błękitne. Oku kochającej matki nie mogła umknąć jasna karnacja
i niebieskie oczy jej latorośli. I, dziw nad dziwy, w torbie była jeszcze spięta klamrą księga w
cienkiej, rzezbionej drewnianej oprawie - modlitewnik młodego człowieka. Mówił przecież,
że jest piśmienny.
Na końcu przeor wyjął niewielki zwitek cienkiego lnu i zaczął rozwijać go na dłoni.
Uniósł zdziwioną i pełną aprobaty twarz.
- To srebrny medalion w kształcie muszli. Ktokolwiek go posiadał, odbył pielgrzymkę
do sanktuarium świętego Jakuba w Compostelli.
- Należy do mojego ojca - wyjaśnił Joscelin.
- I to już wszystko. Ta sakwa jest także pusta.
Nagle Domvilee rzucił się naprzód z triumfalnym okrzykiem.
- A to co? W tym zawiniątku jest jeszcze coś! Widziałem, jak błysnęło!
Pociągnął za zwisający rąbek tkaniny, nieomal wyrywając ją z rąk przeora. Srebrny
medalion upadł na ziemię, zwitek rozwinął się jeszcze o parę cali, coś zaiskrzyło się i
wypadło z niego, rozwijając się w powietrzu jak złocisty wąż i legło, tworząc na bruku u stóp
Joscelina kopczyk misternych złotych ogniwek i bladych pereł.
Chłopak był tak oszołomiony, że nie mógł wydobyć słowa. Stał i wpatrywał się w
delikatny klejnot, który wydał na niego wyrok. W końcu podniósł wzrok i napotkał napięte
spojrzenia otaczających go ludzi: nie skrywane zadowolenie Domville'a, posępną satysfakcję
szeryfa, powściągliwy smutek opata i nieme potępienie we wszystkich innych oczach.
Szarpnął się gwałtownie, budząc się z otępiałego bezruchu i rozdzierająco krzyknął, że to nie
on zabrał naszyjnik, nie on go tam włożył. Krzyknął tylko raz i umilkł, zdawszy sobie sprawę
z bezużyteczności wszelkich zaprzeczeń. Przez głowę przemknęła mu szalona myśl, by
walczyć o swą rację, ale napotkał surowe, pełne rozczarowania spojrzenie opata i odsunął od
siebie ten pomysł. Nie tutaj! Przyrzekł przecież nie kalać tego miejsca szczękiem broni.
Zatem teraz mógł jedynie się poddać. Kiedy znajdzie się za bramą - o, to już całkiem inna
sprawa, a im pewniejsi będą jego uległości, tym mniej zadadzą sobie trudu, by ograniczyć mu
swobodę ruchów. Nie stawiał więc oporu i milczał, gdy sierżant i jego ludzie otoczyli go
ciasnym kręgiem.
Odebrali mu miecz i sztylet i ujęli go za oba ramiona. Było ich wielu, a on tylko jeden.
Ponieważ zdawał się porzucić myśl o walce, wiązanie go uznali za zbyteczne. Domvilee stał
obok z uśmiechem triumfu na wargach, zbyt dumny, by schylić się po swoją własność. Simon
pospieszył naprzód, wypuszczając z rąk wodze siwego ogiera, podniósł z ziemi naszyjnik i
podał go swemu panu. Prostując się obrzucił Joscelina zaciekawionym i pełnym wątpliwości
spojrzeniem, ale nie rzekł słowa. Na twarzach Picardów widać było jawne, złośliwe
ukontentowanie. Przeszkoda została usunięta z ich drogi, a jeśli Domvilee dopnie swego,
także i czyjejkolwiek drogi, na zawsze. Taka kradzież, wokół której dodatkowo ciągnął się
odór szalbierczej zdrady, nawet jeśli giermek został już zwolniony ze służby, mogła go
kosztować utratę głowy.
- %7łądam, by wymierzono mu najwyższą karę przewidzianą prawem - rzekł Domville,
utkwiwszy w szeryfie rozkazujące spojrzenie.
- To już sprawa sądu - odparł krótko Prestcote i zwrócił się do sierżanta: -
Odprowadzcie go do zamku. Muszę jeszcze zamienić parę słów z sir Godfrydem Picardem i
jego wielebnością opatem. Dogonię was.
Więzień dał się prowadzić jak owca. Jasne włosy opadły mu na czoło, ramiona
zwisały bezwolnie w uścisku dwóch krzepkich pachołków. Braciszkowie, goście i słudzy
23
rozstępowali się, by zrobić mu przejście, a w ślad za pochodem postępowała spłoszona cisza.
Brat Cadfael wytrzeszczył oczy, również oszołomiony jak inni. Doprawdy, trudno
było poznać tego hardego młodzika, który tak niedawno wjechał pełnym galopem na główny
dziedziniec, czy też zuchwałego kochanka, co wdarł się na terytorium wroga, planując
desperacką ucieczkę z dziewczyną zbyt zastraszoną, by śmiała sięgnąć po to, czego pragnęło
jej serce. Cadfael nie mógł uwierzyć w tę nagłą przemianę. Kierując się impulsem, pośpieszył
ku bramie, by nie tracić z oczu smutnej procesji. Kiedy mijał Simona Aquillona, posłyszał,
jak ten pyta:  Czy pozwolisz, bym zabrał jego siwka do naszej stajni, panie? Nie możemy
zostawić na łaskę losu biednego zwierzaka, on przecież nie zrobił nic złego." Z jego tonu nie
dało się jasno wywnioskować, czy uważa, że pan biednego zwierzaka zrobił coś złego, ale
Cadfael w to wątpił. Z pewnością nie był jedynym, który nie do końca uwierzył w tę kradzież.
Joscelin i jego eskorta docierali już do mostu, gdy Cadfael wypadł na podgrodzie i
popędził za nimi. Shrewsburiańskie wzgórze, jego wieżyce i dachy domów, wieńczące
zębatym grzebieniem długą linię muru, lśniły kapryśnie nad wezbraną wodą Severn w
promieniach słońca z trudem przedzierających się przez wilgotne powietrze. W dali po prawej
stronie widniała wymogła bryła zamku, do którego lochów strażnicy prowadzili teraz więznia.
Od połowy lata kraj nękały ulewne deszcze i spływająca z Walii powódz spiętrzyła wody tak,
iż zalały dolne partie wysepek. Najbliższy odcinek mostu był zwodzony i w razie potrzeby
mógł odciąć dostęp do miasta. Teraz jednak opuszczony w dół, tętnił ruchem i gwarem,
zwożono bowiem ostatnie zbiory - owoce i korzonki na paszę, składane skrzętnie w
spichlerzach na zimę. Więznia i jego eskortę poprzedzało trzech jezdzców, trzech innych
jechało z tyłu, ale Joscelin i ci, co go wiedli, szli pieszo - niezbyt szybko, bo nikt przy
zdrowych zmysłach nie pragnąłby przybliżyć chwili, gdy zatrzasną się za nim drzwi lochu;
ale też i niezbyt Wolno, bo ilekroć chłopak zostawał w tyle, poganiano go szorstkim
kuksańcem. Wozy i piesza ciżba mieszczuchów usunęły się z drogi na bok, ludzie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • antman.opx.pl
  • img
    \