[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jedzenia, i zasypiał, kiedy szedłem do sklepu. Koło południa budził się. Jeżeli biwakowaliśmy
blisko brzegu, rozbierał się i szedł popływać, czasami zabierał mnie ze sobą, żeby uczyć
oddychania pod wodą. Utrzymywała się niepewna pogoda. Deszcz wciąż groził, że spadnie, ale
nie spadał, zatrzymany w olbrzymich jasnych kontynentach chmur, które sunęły powoli nad moją
spoczywającą na ziemi głową i łączyły się, stapiały ze sobą przez całe popołudnie w jeden ogrom
bieli, przez który szczelinami przezierał błękit niedosiężny jak niebo. Kiedy zjedliśmy chleb i
herbatniki, ser, a czasem szynkę, i wypiliśmy na spółkę mleko, ojciec o ile nie ruszaliśmy w
dalszą drogę zabierał się za malowanie drugiego obrazu, bo porannego płótna nie dotykał aż do
świtu następnego dnia. Jeżeli wiał wiatr, do zaczętego wcześniej obrazu przyklejało się mnóstwo
piasku i ojciec potem wbijał pędzlem drobne ziarenka w farbę.
Gdy pracował, wyruszałem na spacer schodziłem na uczęszczaną plażę albo zwiedzałem
miasteczko goszczące urlopowiczów, wesołe i pełne nadziei. Wszędzie widziałem rodziny,
głośne, luzne łańcuchy ludzi idących ulicą, wchodzących do sklepów i wychodzących, dzieci ze
śladami lodów wokół ust i nosami osiodłanymi piegami. Czasem doczepiałem się do takiego
łańcucha jako nieznany brat, ostatnie ogniwo rodziny, przez chwilę ocierając się o zwykłe życie.
Po powrocie zastawałem ojca wciąż zajętego malowaniem. Popołudniowe obrazy różniły się
od porannych. Z początku myślałem, że to z powodu zmęczenia i wypalającego mózg napięcia
drugi obraz dnia wyrażał taką rozpacz i pośpiech. W popołudniowych obrazach płaskie wstęgi
szarości przechodziły w czerń, kolory były przyciemnione, żółcie i błękity, które śmiało
rozjaśniały poranne prace, tutaj były ledwie widocznymi przebłyskami światła, niknącymi w
kłębach ciemniejszych barw. Kiedy namalował ich ze cztery czy pięć, uspokoiłem się, gdyż
zrozumiałem, że nie odzwierciedlają odczuwanego przez ojca gniewu czy żalu, lecz po prostu to,
co widzi zmienny humor Boga pod koniec dnia, niebo odbite w morzu jak starzejąca się twarz.
Najczęściej malował do ósmej wieczorem. Przyglądałem mu się z oddalenia, odrywałem
wzrok od brzegu, na którym się zatrzymaliśmy, i patrzyłem na wysoką postać zgarbioną nad
blejtramem, na który morska bryza napierała jak na żagiel. Kamienie wzmacniające sztalugi
zakotwiczały ojca na cały dzień w wybranym przezeń miejscu, trzymając go pod rozległym
zachodnim niebem, którego mknący majestat i zmienność zdawały się szydzić z wszelkich prób
uchwycenia go na płótnie. Czasami na pobliskiej drodze zatrzymywał się samochód, wysiadali z
niego turyści, Niemcy lub Amerykanie, i szli powoli po kępach trawy do ojca. Zbliżali się
niepewnie, nie wiedząc, czy powinni znać tego człowieka o długich białych włosach, czy też
powinni przed nim uciekać. Ponieważ ojciec nie zaszczycał ich choćby spojrzeniem ani w żaden
sposób nie okazywał, że dostrzega ich obecność, tylko mieszał i kładł farby, oddalali się równie
niepewnie, jak przyszli, po czym odjeżdżali, znikając także z moich marzeń, w których oglądali
ze zdumieniem obrazy, proponowali za nie wielkie sumy i ogłaszali mojego ojca geniuszem.
Wieczory były zimne i spokojne. Nawet po najcieplejszym dniu następowała chłodna noc.
Wiatr od morza zmuszał nas do chowania się między wydmami. Nie miałem książek ani radia,
więc siedziałem skulony na piasku i całymi godzinami wpatrywałem się w garby wysepek.
Ojciec z reguły wcześnie szedł spać. Ale czasem po kolacji, zanim ułożył się w płaszczu na
piasku, śpiewał piosenkę, a raczej rytmicznie deklamował jej słowa. Nigdy przedtem nie
słyszałem, żeby śpiewał, więc tym silniej odczułem, że mam przed sobą całkiem innego
człowieka niż ten, który siedział w domu, w bawialni. Tutaj wydawał się wypuszczony na
swobodę, i mogłem sobie tylko wyobrażać, jak po cichu brzękał krępującymi go tak długo
kajdanami urzędniczej kariery.
Jednego z pierwszych wspólnych wieczorów spytał mnie od niechcenia, czy mógłbym coś
zaśpiewać albo powiedzieć. Płochliwym półszeptem, który mieszał się z szumem fal,
wyrecytowałem z pamięci kilka szkolnych wierszy, a potem, bez zastanowienia, zacząłem powoli
deklamować fragmenty zawiłych zmyśleń Owidiusza i Wergilego.
Dine hunc ardorem mentibus addunt, Euryale, an sua cuique deus fit dira cupido.
Brzmienie tych słów było tak miękkie i pełne w moich ustach, że samo ich wymawianie
miało w sobie coś z magii, znikania, wznoszenia się i oddalania za rozbijające się fale i świecące
w oddali światła na wyspach. Mówiłem po łacinie, a słowa ulatywały z wiatrem. Recytowałem
jeden zapamiętamy werset, potem drugi. Ojciec miał zamknięte oczy, ale słuchał uważnie, jakby
to była muzyka, którą wiatr grał na gwiazdach.
Kiedy skończyłem, zasnął. Morze uderzało w odwieczny brzeg.
7
Odtąd co wieczór recytowałem łacińskie wersety. Ojciec niezbyt udanie coś odśpiewywał,
potem milkł, a wtedy ja, pomijając szkolne wiersze, zaczynałem odprawiać czary łaciną, jakby
łączyła nas niczym kochanków cicha umowa. Byłem tym równie zaskoczony jak ojciec i
złapałem się na tym, że przechadzając się po nadmorskich miejscowościach, z utęsknieniem
wyczekuję wieczoru. Z perspektywy czasu myślę, że zacząłem rozumieć, kim jestem, wysunąłem
się drżący z wielkiego cienia rzucanego przez ojca. Dzięki łacinie mogłem się popisać. To nawet
lepiej, że wydawała się tak całkowicie obca, a zarazem dziwnie stosowna nocną porą na dzikich
otwartych przestrzeniach zachodu. Leżeliśmy w grajdole pod osłoną wydmy, wiatr hulał nad
naszymi głowami, a ja recytowałem po łacinie. Nie uderzyło mnie wówczas, że sięgnąłem po
Wergilego i Owidiusza z innego powodu niż wyczerpanie zapasu szkolnych wierszy. Pamiętałem
tylko nagłe uczucie paniki, że muszę coś ojcu powiedzieć, bo mnie o to poprosił. Wówczas
jeszcze nie wiedziałem, że dzwięki obcej mowy miały dla niego znaczenie symboliczne, że
tamtej pierwszej nocy zabrzmiały w jego uszach jak trąby anielskie, potwierdzające ustami syna
jeżeli w ogóle potrzebował takiego potwierdzenia że Bóg przybył na zachodni brzeg Clare, a
niespodziewana słodycz świętego języka niosła wieść: Tak, Bóg sprowadził tu Williama
Coughlana właśnie po to, aby malował morze.
8
Ostatniego dnia ruszyliśmy na południowy wschód, w kierunku stacji kolejowej. Wszystkie
płótna, które ojciec przywiózł ze sobą, nosiły ślady pracy. Gdy się je widziało razem, robiły
wrażenie, łączył je wspólny styl, ta sama wizja poranków i wieczorów, światło natężające się,
aby się rozprzestrzenić albo obronić przed napływem ciemności, blaski i refleksy powietrza i
wody, które w tych obrazach nabrały ognistej intensywności. Ostatnie dwa obrazy jeszcze nie
wyschły, i niosłem je osobno, złożone spodami do siebie, w specjalnej sznurkowej torbie, w
której akurat się mieściły, jakby właśnie po to ją zrobiono. Jak wszystkie inne, także te obrazy
były kawałkami morza, które zostawialiśmy za sobą.
Wracaliśmy ze smutkiem, ale także z poczuciem zwycięstwa. Ojciec zrobił to, co zamierzał
zrobić, wyjeżdżając z domu, i teraz spieszno mu było do pracowni. Wędrowaliśmy w milczeniu
drogą, a ja czułem, że już zaczynają w nas falować i szumieć wspomnienia znad morza. Nie
sposób było tak po prostu odejść i zostawić za sobą zachodnie wybrzeże, więc kiedy szliśmy
odwróceni plecami do błękitnego horyzontu, z lekko łopoczącymi na wietrze obrazami, każdym
krokiem przezwyciężaliśmy pokusę, aby zatrzymać się i zawrócić.
W barze z zapiekankami ojciec powiedział, że przez sześć dni nie będzie padać. Nigdy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]