[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miejsce. Przedstawienie było wspaniałe; rozkoszowałem się na nowo atmosferą
teatru. Wszystko, co tak oczywiste: pełna napięcia cisza na widowni, powitalny
aplauz dla dyrygenta, podniesienie kurtyny; to wszystko wprawiało mnie w
podniosły nastrój.
W tym czasie za sceną szeptano już, że pojawiłem się w teatrze, w moim Liceo.
Po zakończeniu aktu doszło do wybornego nieporozumienia: Placido miał zamiar
pozdrowić mnie ze sceny i zaprezentować publiczności. Ja, nic o tym nie wiedząc,
zdążyłem już opuścić lożę, aby pogratulować kolegom za kulisami. I podczas gdy
Placido próbował mnie dojrzeć na widowni, ja stałem parę kroków za nim. Zobaczył
mnie dopiero, gdy wrócił za kurtynę - otoczonego przez Renatę, mego rodaka
Vincenta Sardinera i innych artystów. Placido uścisnął mnie, wyszedł ponownie
przed kurtynę i dał znać publiczności, że chce coś powiedzieć. Natychmiast
nastała cisza i usłyszałem, jak mówi:
- Pozwolę sobie zaprezentować mego wielkiego przyjaciela i wielkiego syna Hiszpanii, który
powrócił do swego teatru i swojej publiczności.
Zanim się obejrzałem, koledzy wprowadzili mnie w światła rampy i zniknęli jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zostałem sam. Co za chwila! Ludzie w
teatrze podnieśli się ze swoich miejsc i rozpoczęła się owacja. Czułem, że te
wiwaty nie dotyczyły Carrerasa-śpiewaka, ale Carrerasa-człowieka. Chwila trwała
i trwała. Na scenę spadły kwiaty. A w środku stałem ja. Niezdolny do uczynienia
jakiegokolwiek ruchu, niezdolny do powiedzenia czegokolwiek. Chyba przez
dziesięć minut.
- Także za to podziękujesz im pewnego dnia. Twoim głosem. Musisz. - Tak sobie wtedy
pomyślałem.
Minęły ponad cztery miesiące od tego czasu. Dziś jest dwudziesty pierwszy lipca.
Powoli ściemniło się. Jestem już przebrany i skoncentrowany. Jeszcze ostatnie
słowa wymienione z Vincenzo - i można zaczynać.
Czekając i spoglądając coraz częściej na zegar, słyszymy narastający aplauz i
wiwaty - nadchodzi królowa Zofia z towarzyszącymi jej czołowymi politykami.
Burza oklasków zdradza, że musiała przybyć rzeczywiście masa ludzi. A ja chcę
tam być - dla każdego z osobna.
Cudowny dzień. Mój dzień.
Koncert powrotu
Parę minut po dwudziestej drugiej ruszam a stronę fortepianu. Carlos Caballe
uścisnął mnie po raz ostatni. Wkraczając na kilkumetrowy podest prowadzący na
scenę, czuję nagle, że ktoś przyciska moją prawą dłoń do ust. To kochany Diego
Monjo, inspicjent w Liceo, moim rodzinnym teatrze. Ten gest głębokiego
przywiązania wprawia mnie w zakłopotanie.
Wchodzę w zasięg oślepiająco jasnych reflektorów. Idę do fortepianu.
Przejście trwa około dwudziestu pięciu sekund.
Nie do wiary, ile myśli może przelecieć przez głowę w tak krótkim czasie. W tej
chwili nie potrafię się obronić przed ich natłokiem: przed strzępami obrazów
mojej dotychczasowej kariery, przed scenami sukcesów i wrażeniami z
najwcześniejszych, ciężkich lat. Straszna wiadomość o chorobie i koszmarna noc,
jaka po niej nastąpiła, świadomość grożącego niebezpieczeństwa, nadzieja, ponure
dni leczenia, transplantacja, drżenie, oczekiwanie, bóle i cierpienia, walka ze
śmiercią, nadzieja i ciągle nadzieja.
Wręcz nieprawdopodobne wydaje mi się teraz, że wszystko to zdarzyło się w
ostatnim roku, a nie przed wiekami. Czuję, że nogi niosą mnie jeszcze ciągle w
kierunku fortepianu. Wybucha aplauz. Ludzie, ludzie, ludzie - gdzie sięgnąć
wzrokiem, wszędzie ludzie. Park przed Aukiem Triumfalnym jest przepełniony,
ludzie wypełniają sąsiednie uliczki, tłoczą się nawet w tych najwęższych.
Pózniej dowiaduję się od policji, że jest ich ponad sto dwadzieścia pięć
tysięcy. To niesamowite. Niektórzy mogą tylko słuchać - nie widzą nawet ekranów.
Idę dalej jak w transie i w końcu dochodzę do fortepianu. Wiem, że nadszedł ten
trudny moment, do którego wcześniej próbowałem duchowo się przygotować.
- Nie bądz idiotą - mówię sobie. - Czego tu właściwie szukasz? Będziesz płakał czy śpiewał?
Ale to naprawdę bardzo trudne - fala wzruszenia ściska mi gardło. Na szczęście
długi aplauz pozwala się opanować i powoli zaczynam spostrzegać otoczenie. Widzę
królową Zofię siedzącą w pierwszym rzędzie, obok niej mego przyjaciela, ministra
obrony, Narcisa Serrę; jest także nowy minister oświaty i wychowania - Javier
Solana i Jordi Pujol - prezydent Katalonii. Dostrzegam również burmistrza
Barcelony - Pasquala Maragalla i całą moją rodzinę; a przede wszystkim
rozpromienione twarze dzieci.
Powoli uspokajam się. Zastanawiam się, czy coś powiedzieć, ale ostatecznie
zostawiam to na pózniej. Daję znak Vincenzo i koncert rozpoczyna się. Testimo,
katalońska przeróbka Kocham cię Edwarda Griega jest pierwszą pieśnią i pragnę,
aby każdy ze słuchających odebrał ją tak, jakbym śpiewał tylko dla niego. Moje
podziękowanie ludziom, którzy wierzyli we mnie, drżeli razem ze mną i pomagali,
nie może być bardziej osobiste. W ciągu tych paru minut daję im całego siebie.
Rozlegają się wiwaty. Upajam się cudownym nastrojem. Aplauz jest eliksirem życia
artystów; potrzebujemy go jak powietrza do oddychania. Dziś odbieram go w inny,
niż dotychczas sposób: dociera do mnie poprzez masy widzów w wielkim
przestrzennym wymiarze, rozkłada się falą wokół Auku Triumfalnego, rozdziela i
kończy pojedynczymi oklaskami w jakichś bocznych uliczkach. Teraz czuję się
potężny i jestem nawet w stanie coś powiedzieć. Dziękuję rodakom w ojczystym
języku katalońskim za przybycie, potem pozdrawiam po hiszpańsku królową.
Dona Zofia i król Juan Carlos mieli także swój wzruszający udział w mojej
rekonwalescencji. Otrzymałem mianowicie kilka telegramów od pary królewskiej,
utrzymanych w uprzejmie powściągliwym, ale mimo to bardzo serdecznym tonie. To,
że królowa przyjechała z Madrytu - aby ujrzeć mój powrót na scenę - było dla
mnie nie lada zaszczytem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]