[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Jesteś...
- Gavin.
Mężczyzna wyciągnął rękę w skórzanej rękawiczce. Bardzo formalnie jak w
interesach. Uścisk miał silny; wcześniejsze wahanie zniknęło bez śladu.
- Ja jestem Kenneth - powiedział. - Ken Reynolds.
- Ken.
- Zabieramy się z tej zimnicy?
110
- Pasuje.
- Mieszkam kawałek stąd.
Kiedy Reynolds otworzył drzwi mieszkania, owionęła ich fala stęchłego,
nagrzanego powietrza. Wspinaczka na trzecie piętro pozbawiła Gavina tchu, ale
Reynolds nie zwalniał. Może maniak zdrowia? Zawód? Coś związanego z
miastem. Uścisk dłoni, skórzane rękawiczki. Może administracja państwowa?
- Wejdz, wejdz.
Czuło się pieniądze. Włochaty dywan był tak puszysty, że tłumił ich kroki. Ale
w przedpokoju było zaledwie kilka sprzętów: kalendarz wiszący na ścianie, mały
stoliczek z telefonem, stos książek telefonicznych, wieszak.
- Tu jest cieplej.
Reynolds uwolnił się od płaszcza i powiesił go. Nie zdejmując rękawiczek,
poprosił Gavina do dużego pokoju.
- Daj kurtkę - powiedział.
- A... jasne.
Gavin zdjął kurtkę, a Reynolds zniknął z nią w przedpokoju. Wracając
męczył się z rękawiczkami - kiepsko schodziły ze spoconych rąk. Facet był wciąż
zdenerwowany, nawet na swoim gruncie. Zwykle, kiedy byli już u siebie, za
zamkniętymi drzwiami, natychmiast się uspokajali. Ten nie, był kłębkiem
nerwów.
- Mogę ci zrobić drinka?
- Tak, przydałby się.
- Jaką lubisz truciznę?
- Wódkę.
- Oczywiście. Coś do tego?
- Kroplę wody.
- Purysta, co?
Gavin nie bardzo rozumiał tę uwagę.
- Tak - odparł.
- Człowiek w moim typie. Przepraszam, tylko przyniosę lód.
- Nie ma sprawy.
Reynolds rzucił rękawiczki na krzesło i zostawił Gavina w pokoju. Podobnie
jak w przedpokoju, tak i tu było niemal duszno, ale nie z powodu domowej,
swojskiej atmosfery. Jaki by nie był zawód Reynoldsa, facet był kolekcjonerem.
Pokój zastawiono antykami. Zajmowały wszystkie ściany, stojąc szeregami na
półkach. Niewiele tu było mebli, a te, które były, wyglądały dziwnie - sfatygowane
krzesła z giętych rurek nie pasowały do tak bogatych apartamentów. Może
Reynolds był wykładowcą uniwersyteckim albo dyrektorem muzeum, jakimś na-
ukowcem? Ten pokój nie należał do maklera giełdowego.
Gavin nie znał się na sztuce, a jeszcze mniej obznajomiony był z historią,
eksponaty niewiele mu więc mówiły, ale postanowił się im przyjrzeć - choćby po
to, by zrobić dobre wrażenie. Facet na pewno spyta go, co sądzi o tych zbiorach.
Z pólek wiało beznadziejną nudą. Szczątki glinianych naczyń i rzezb. Nic w
całości, same fragmenty. Na niektórych odłamkach pozostały jeszcze ślady wzo-
rów, ale czas zatarł kolory. Część rzezb musiała przedstawiać ludzi; kawałek
torsu, stopa, twarz, tak zniszczona, że nie sposób było określić, czy należała do
111
mężczyzny, czy do kobiety. Gavin stłumił ziewnięcie. Zaduch, eksponaty,
perspektywa seksu - wszystko to podziałało na niego usypiająco.
Skierował przytępioną uwagę na antyki na ścianach. Kobity większe wrażenie
niż te z półek, ale i tu trudno było znalezć coś kompletnego. Nie mógł pojąć,
czemu ktoś chciałby przypatrywać się takim rupieciom. Co w nich było takiego
fascynującego? Kamienne reliefy byty tak podziurawione i zwietrzałe, że skóra
wyobrażonych postaci zdawała się być dotknięta trądem, a łacińskie napisy stały
się nieczytelne. Nie było w nich nic z piękna, zbyt były zniszczone. Patrząc na nie,
sam czuł się brudny, jakby ich stan się udzielał.
Tylko jeden z eksponatów wydał mu się interesujący: nagrobek - albo coś w
rodzaju nagrobka - większa od innych płaskorzezba i w nieco lepszym stanie.
Mężczyzna na koniu, uzbrojony w miecz, górujący nad bezgłowym wrogiem. Pod
spodem kilka łacińskich słów. Przednie nogi konia odpadły, a zamykające obraz
kolumienki z czasem uległy zniekształceniu, ale mimo to wizerunek miał coś w
sobie. W topornie zarysowanej twarzy dawało się nawet odczytać jakiś ślad
osobowości: długi nos, szerokie usta. Coś indywidualnego.
Gavin wyciągnął rękę, by dotknąć napisu, ale cofnął ją, słysząc wchodzącego
Reynoldsa.
- Nie, dotknij jej, proszę - powiedział gospodarz. - Jest tu po to, by się nią
zachwycać. Dotknij.
Teraz gdy zachęcono go do tego, stracił nagle ochotę. Czuł się głupio, złapany
na gorącym uczynku.
- No już - nalegał Reynolds.
Gavin dotknął płaskorzezby. Zimny kamień, nieco chropowaty.
- Rzymski - wyjaśnił Reynolds.
- Nagrobek?
- Tak. Znaleziony w pobliżu Newcastle.
- Kto to był?
- Nazywał się Flawinus. Był chorążym swojego oddziału.
To, co Gavin uznał za miecz, po bliższym zbadaniu okazało się drzewcem
sztandaru. Zakończone było jakimś słabo czytelnym motywem; może pszczołą,
kwiatem albo kołem.
- Jesteś zatem archeologiem?
- To wchodzi w zakres mojego zawodu. Poszukuję dawnych osad, czasem
nadzoruję wykopaliska. Przeważnie jednak kontroluję antyki.
- Takie jak te?
- Mam obsesję na punkcie Brytanii pod rządami Rzymian.
Odstawił szklanki, które przyniósł, i podszedł do półek z ceramiką.
- Zebranie tego wszystkiego zajęło mi lata. Nigdy nie uwolniłem się od
dreszczyku emocji, jaki towarzyszy zajmowaniu się przedmiotami, które od
wieków nie widziały światła dnia. To jak wkraczanie w historię. Rozumiesz, co
mam na myśli?
- Tak.
Reynolds zdjął z półki kawałek jakiejś skorupy.
112
- Oczywiście na najcenniejszych znaleziskach zaraz kładą rękę grube ryby.
Ale jeśli ma się głowę na karku, można zataić kilka okazów. Rzymianie wywarli
na nas niesamowity wpływ. Pozostawili po sobie budynki, drogi i mosty.
Nagle wybuchnął śmiechem, rozbawiony własnym entuzjazmem.
- Do licha - powiedział. - Reynolds znowu wykłada. Wybacz, poniosło mnie.
Położywszy skorupę z powrotem na półkę, podszedł do szklanek i zaczął je
napełniać. Odwrócony tyłem, zdobył się na pytanie:
- Czy jesteś drogi?
Gavin zawahał się. Wyraznie czuł zdenerwowanie gospodarza, a nagłe
przejście od Rzymian do ceny dymania wymagało pewnego przestrojenia.
- To zależy - wybrnął.
- A... - domyślił się tamten, wciąż jeszcze zajęty szklankami. - Chodzi ci o to,
jaka dokładnie będzie natura moich... hm... wymagań?
- Tak. Oczywiście.
Odwrócił się i wręczył Gavinowi pokazną szklankę wódki. Bez lodu.
- Nie będę wymagający - oznajmił.
- Nie należę do tanich.
- Jestem pewien, że nie. - Reynolds próbował się uśmiechnąć, ale nie bardzo
mu to wyszło. - A ja jestem gotów ci dobrze zapłacić. Będziesz mógł zostać tu na
noc?
- A chcesz, żebym został?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]