[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Czemu nie? - odparł Caleb. - Powiem wam coś. Biorąc pod uwagę fakt, że nigdy nawet nie
poznałem tego faceta, to Asterley zdecydowanie wywarł ogromny wpływ na moje życie.
Rozdział 9
Kłęby srebrzystych oparów unosiły się nad krystalicznie czystymi zródłami. Caleb wpatrywał się w
delikatnie wirującą mgiełkę wznoszącą się łagodnie ponad wodą gorącego zródła. W powolnym
tańcu mgiełki było coś szczególnie fascynującego. Olbrzymia jaskinia skrywająca zródła była otwarta
z jednej strony na nocny chłód, ale zewnętrzny ziąb nie sięgał daleko do środka tej kamiennej
komnaty. Można było odnieść wrażenie, że wejście oddziela wielka szklana, niewidoczna ściana.
Gorące powietrze ze zródeł zmieniało jaskinię w balsamiczną grotę. W którymś momencie długiej
historii zródeł jakaś przedsiębiorcza dusza zaciągnęła do jaskini kabel elektryczny i umocowała go
wzdłuż jednej z kamiennych ścian. Garstka małych żarówek ćmiła przydymionym światłem,
oświetlając wnętrze niesamowitym, tajemniczym blaskiem. Quinton pokazał Calebowi wyłącznik
światła, który był umieszczony na zewnątrz, przy wejściu do jaskini.
Czterej mężczyzni byli tu zupełnie sami. Styks i Charon zostały na zewnątrz, cierpliwie czekając w
ciemnościach na Blade'a. Od czasu do czasu Calebowi zamajaczył przy wejściu błysk psiego oka.
- Psy tu nie wejdą - wytłumaczył mu Blade.
- Dlaczego? - zapytał Caleb.
- Nie wiem. Nie wejdą, i tyle.
No cóż, tak samo dobra odpowiedz jak każda inna. Caleb nie miał wyrzutów sumienia z powodu
zostawienia rottweilerów przed jaskinią, chociaż własna obecność w środku nasuwała mu pewne
wątpliwości, zwłaszcza biorąc pod uwagę towarzystwo, w jakim się tu znalazł.
Wędrówkę do jaskini w mroznym powietrzu rozświetlał im jedynie zimny, biały księżyc. Zcieżka
wiodła wprost zza domu Serenity w las na wzgórzu. Kiedy już weszli do jaskini, wszyscy mężczyzni
usiedli na ławce opartej na jednym z wielkich głazów, okalających największe zródło. Quinton
postawił karton domowego piwa i rozdał butelki.
- Za Ambrose'a. - Quinton łyknął solidny haust. - Niech mu się uda podróż do Wielkiej Ciemności.
- Miejmy nadzieję, że wreszcie dotarł tam, gdzie doceniają dobrych fotografów o nieprzyjemnej
osobowości. - Montrose wzniósł butelkę w pożegnalnym salucie.
- Ambrose - mruknął Blade po przełknięciu piwa. - Znałem kiedyś takiego gościa jak on. Był okay.
Caleb z obowiązku uniósł butelkę. Zauważył ironię tej sytuacji - wznoszono piwem toasty za
mężczyznę, który zmarł z powodu poważnego problemu alkoholowego. Chciał coś o tym powiedzieć,
ale szybko zrezygnował. Zastanawiał się nad czymś bardziej stosownym.
- Za Ambrose'a - powiedział w końcu. - Może znalazł się tam, gdzie nigdy nie dociera światło z
Narodowego Funduszu Wspierania Sztuki.
Ponownie zapadła cisza.
Blade wpatrywał się w głębię zródła.
- Może ci się uda zobaczyć tu wizje, wiesz?
- Tak? - Caleb niemało zaskoczony stwierdził, że piwo jest całkiem dobre. Zerknął na nalepkę. Old
Hogwash.
- Tak powiadają - mruknął Quinton. - Ludzie z Witt s End nazywają je zródłami wizji. To stara
legenda.
- Jak stara? - zapytał Caleb.
- Pochodzi z najwcześniejszych dni Witt s End - odparł Quinton.
- Nie pieprz. - Caleb patrzył na zielone kamienie pod powierzchnią wody. - To znaczy sięgająca aż
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego lub dziewiątego?
- Może nawet trochę wcześniej. - Głęboka bruzda za rysowała się między brwiami usilnie
wpatrującego się w zródło Blade'a. - Ja słyszałem, że najpierw trzeba tu spędzić wiele czasu,
medytując i oczyszczając mózg.
Wtedy, czasami, jak wszystko jest w porządku, to możesz mieć wizję.
- Mówisz, że ta legenda datuje się na pózne lata sześćdziesiąte? - Caleb wpatrywał się w zródło. - Z
tego, co słyszałem, w tamtym czasie, u schyłku złotych lat, wizje bywały bardzo powszechne i
zazwyczaj nie były poprzedzane medytacjami i oczyszczaniem mózgu. Myślę, że raczej jakość wizji
była zależna od tego, kto co palił.
- Nie należy kpić z czegoś, czego się nie rozumie - powiedział Quinton. - Nie możemy ogarnąć
wszystkich płaszczyzn matematycznych zwykłymi pięcioma zmysłami.
- Może masz rację. - Caleb wzruszył ramionami.
I znowu było cicho.
- Kiedyś miałem tu wizję - powiedział prawie szeptem Montrose. - Wiele lat temu.
- Tak? - Blade popatrzył na niego z zaciekawieniem. - I jak to było?
- Trudno to wytłumaczyć. Pamiętam, że miałem wtedy lekcję z Serenity, uczyłem ją po południu grać
na skrzypcach. Z pewnych powodów przyszedłem tu potem, żeby sobie pomyśleć. Często to robiłem
w tamtych czasach.
- Pamiętam - potwierdził Quinton.
- Ta wizja była jak sen, tyle że ja wiedziałem, że nie śpię i że to nie jest sen. - Montrose rolował
butelkę w dłoniach. - Jeśli chcecie znać prawdę, to było zupełnie niesamowite. Coś niezwykle
osobistego. Do tej pory nigdy nikomu o tym nie mówiłem.
- Czy mógłbyś to nazwać wizją w sprawdzalnej matematycznej rzeczywistości? - zapytał z
zaciekawieniem Quinton. - Była w tym jakaś symboliczna logika?
Montrose pokręcił głową.
- To po prostu była wizja.
Caleb wyciągnął nogi przed siebie i napił się Old Hogwasha.
- No i co? Co widziałeś?
Montrose wpatrywał się w wodę.
- Mojego starego. Przysłuchiwał się, jak bębniłem ćwiczenia na pianinie, i mówił mi, że jestem
dobry. Mniej więcej w ten sam sposób, jak ja mówiłem wcześniej Serenity na lekcji. W tej wizji
byłem małym chłopcem, miałem z osiem, może dziewięć lat. Pamiętam, jakie to było cudowne
uczucie wiedzieć, że mój stary jest ze mnie dumny. To mnie jakoś grzało w środku.
Caleb smakował piwo, które wydało mu się trochę za ciepłe.
- To przypomina raczej wspomnienia, a nie wizję.
- Cokolwiek to było, to nie wspomnienia - powiedział Montrose. - Mój stary odszedł, zanim się
urodziłem. Nigdy go nie widziałem.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Wszyscy wpatrywali się w krystaliczne zródło.
- Może miałeś fart. - Blade ściskał mocno swą butelkę.
- Ja bym się tam wolał obejść bez znajomości z moim starym. Lał mnie i matkę pasem. Czasami
używał pięści.
Milion razy chciałem dać dyla z domu, ale zostałem, bo wiedziałem, że dopóki mnie będzie mógł
prać, to zostawi mamę w spokoju.
Caleb spojrzał na Blade'a.
- Broniłeś matki?
- Nie była bardzo macierzyńska. Słaba i płaczliwa.
Nigdy nie miała dość ikry, żeby odejść od ojca. Pozwalała, żeby nas lał. Ale była moją mamą i
czułem, że coś muszę zrobić, rozumiesz?
Caleb przypomniał sobie rozmowę z Rolandem na padoku. Nie nazywaj jej dziwką!
- Tak, wiem. - Patrzył na wodę w zródle. - Uderzyłeś kiedyś ojca?
- W dzień śmierci matki. Wróciłem do domu z pogrzebu i powiedziałem mu, że odchodzę na zawsze i
nigdy nie wrócę. Zamachnął się na mnie, a ja rzuciłem nim o ścianę. Na zimno mu przyładowałem,
wyszedłem z domu, wstąpiłem do piechoty morskiej i nigdy więcej już go nie widziałem. Słyszałem
pięć lat temu, że umarł. Nie pojechałem na pogrzeb.
Mała grupka ponownie pogrążyła się w milczeniu. Caleb oparł się o nagrzany parą głaz.
- To wszystko jest niezmiernie interesujące, ale czy przyprowadziliście mnie tak sobie, czy też
chcieliście mi powiedzieć coś szczególnego?
- Przyprowadziliśmy cię tu, bo chcieliśmy z tobą pogadać o Serenity - powiedział Quinton.
- Jessie i Ariadne uważają, że trzeba wyjaśnić parę spraw - dodał Montrose. - Postanowiły, że my ci
mamy powiedzieć to, co trzeba.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]