[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dobiegal najwiêkszy halas. Marilyn i pan Quinton pobiegli tam i za-
stygli przera¿eni. Jeden ze stangretów staral siê cofn¹æ konie. Pod ich
kopytami le¿alo sponiewierane cialo mlodej kobiety. Marilyn patrzyla
jak zahipnotyzowana. Przez tlum przedarl siê Carl. Nachylil siê nad
stratowan¹ kobiet¹. Marilyn rozpoznala w niej dziewczynê, z któr¹ Carl
rozmawial przed wejSciem na salê balow¹. Po jego twarzy plynêly lzy.
Czule glaskal mal¹ glówkê dziewczyny, Scieraj¹c z jej twarzy smugi
pylu. Marilyn byla pewna, ¿e kocha tê dziewczynê.
Do Carla podszedl Baron i polo¿yl mu dloñ na ramieniu. Carl
spojrzal na ojca z nienawiSci¹.
To twoja sprawka! krzykn¹l. Ty to zrobileS!
Marilyn z niedowierzaniem patrzyla, jak Carl podnosi rêkê, by
uderzyæ Barona. JakiS czlowiek przytrzymal jego ramiê. Marilyn wie-
dziala, ¿e gdyby teraz dosiêgn¹l Barona, zwalilby go z nóg.
Ty to zrobileS, ty...!
Nagle Carl zamilkl zdruzgotany; ramiona mu opadly. Zalkal.
Ty to zrobileS, a ja... Bo¿e zmiluj siê nade mn¹... ja ci w tym
pomoglem!
Gromadz¹cy siê tlum gapiów przeslonil widok. Dlaczego Carl ob-
winial Barona o ten wypadek, zastanawiala siê Marilyn. Dlaczego.
Chyba ¿e... OczywiScie. Nagle wszystko stalo siê przera¿aj¹co jasne.
Carl zalecal siê do niej, a byl zakochany w innej. To Baron zawsze
nalegal, by Carl zabral Marilyn na spacer po ogrodzie lub na prze-
ja¿d¿kê konn¹. Marilyn poczula mdloSci. Omal nie zemdlala. Wszyst-
ko zrozumiala. Baron chcial, aby Carl poSlubil Marilyn, bo dziêki
temu Drzewo ¯ycia w caloSci staloby siê wlasnoSci¹ rodziny Newso-
me. Usun¹l wiêc dziewczynê Carla, jakby rozgniatal robaka.
102
Marilyn serdecznie wspólczula Carlowi. Zastanawiala siê, jak mo-
glaby mu pomóc.
Tlum rozst¹pil siê. Dostrzegla mê¿czyzn nios¹cych drzwi. Chcie-
li ulo¿yæ na nich nieszczêsn¹ dziewczynê. Carl odepchn¹l wszyst-
kich, sam podniósl poranione cialo ukochanej i polo¿yl je na prowi-
zorycznych noszach. Kiedy j¹ uniósl, Marilyn dostrzegla slaby ruch
rêki dziewczyny. Patrz¹c z balkonu, odniosla wra¿enie, ¿e dziewczy-
na wyci¹ga rêkê do Carla. Zaczêla siê modliæ, aby nie umarla. Modli-
la siê, by Bóg przebaczyl Carlowi. Nie prosila jednak o przebaczenie
dla Barona.
103
11
GloSna wrzawa na sali balowej ucichla. Raptem od strony drzwi
dobiegly krzyki. Marilyn odwrócila siê w ich kierunku i uslyszala
¿Ã³lta febra .
Na plantacji Drzewo ¯ycia. Mówiê wam. Widzialem na wla-
sne oczy! Le¿¹ na ziemi i umieraj¹ krzykn¹l jakiS mê¿czyzna.
Kiedy to widzialeS? spytal chlodny glos Sebastiana Rivery.
Dwa dni temu. Teraz jest jeszcze gorzej.
Nagle obok Marilyn znalazla siê pani Quince.
Lepiej bêdzie, jeSli natychmiast wrócimy na plantacjê! zawo-
lala do swego mê¿a. Alenzo skin¹l glow¹ i wyszedl. Za nim pod¹¿yli
inni mê¿czyxni.
To Smieszne! zawolal Baron. Jego twarz byla purpurowa.
Kim jest ten czlowiek? Pojawia siê na najpiêkniejszym balu karna-
walowym i rozprzestrzenia oszczercze plotki? ¯¹dam wyjaSnieñ
krzykn¹l, chwytaj¹c przybysza za klapy marynarki.
To mój nadzorca wyjaSnil Sebastian. JeSli twierdzi, ¿e na
plantacji Drzewo ¯ycia s¹ przypadki zachorowañ na ¿Ã³lt¹ febrê, to
wie, co mówi. Stracil ojca, matkê, dzieci oraz ¿onê. Wszyscy umarli
na tê chorobê powiedzial Sebastian rozwScieczonym tonem.
A nasi ludzie? spytal, zwracaj¹c siê do nadzorcy. Co z na-
szymi?
Na razie s¹ zdrowi. Ale jedno dziecko xle siê czuje. Jeszcze nie
wiadomo, czy nie zachoruje na febrê.
OdizolowaliScie to dziecko?
104
Dopilnowalem tego. To byla pierwsza rzecz, jak¹ zrobilem
odparl nadzorca.
Dobrze. Chodxmy, Jesusie, musimy st¹d natychmiast wyjechaæ.
Nie chcialbym tego prze¿ywaæ jeszcze raz. Zbyt dobrze pamiêtam
ostatni¹ zarazê. A pan, sir Sebastian zwrócil siê jeszcze do Baro-
na nie ma pan zamiaru wracaæ na plantacjê? MySlê, ¿e lepiej bê-
dzie, gdy powróci pan, zanim inni plantatorzy wezm¹ sprawê w swo-
je rêce. Doskonale pan wie, ¿e w kilka tygodni mo¿emy wszyscy
umrzeæ. Ostrzegalem pana wiele razy, Carlyle, ale nie sluchaleS mnie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]